piątek, 2 marca 2018

Dramatyczny apel ojca Kacperka

Jesteśmy bliżej celu i bliżej ratunku dla Kacperka!
Nigdy nie będzie zgody na to, by małe dzieci odchodziły i nigdy nie będzie chwili, w której będziemy to umieli zrozumieć. Czasami jedno małe życie ratuje drugie, zwłaszcza, kiedy tak szalenie ważny jest czas.
Na tak wspaniały gest stać tylko rodziców, którzy znają tę chorobę od najgorszej strony.
Wierzymy, że teraz się uda, dlatego walczymy ze wszystkich sił, bo tylko tak można pokonać tę śmiertelną chorobę.
Dziękujemy, że jesteście z nami, a w sercach dziękujemy Wojtusiowi, który pokazał, jak dzielnie może walczyć mały chłopiec...
Jeśli pomożecie mi uratować życie mojego synka, będę wdzięczny do końca mojego życia! Stanąłem z moim dzieckiem na rękach, w obliczu największego wroga i nie umiem sam mu pomóc, jestem bezradny. Mogę błagać, więc błagam o jego życie. Ganglioneuroblastoma – nowotwór, którego nie można opanować, sieje spustoszenie w jego organizmie, a najbliższe tygodnie pokażą, czy będziemy umieli z nim wygrać... Kacperek ma dopiero 3 lata, wierzył, że jeśli tata jest blisko, nic mu nie grozi. Nie umiem powiedzieć mu, że w tym wypadku sam nie dam rady go ocalić, nie umiem bezczynnie patrzeć, jak odchodzi...
Guza na jego głowie zobaczyłem przypadkiem, ale kiedy nie znikał, chciałem wiedzieć, co to takiego. Przed pierwszym lekarzem z początku było mi wstyd, bo powiedział, że to zwyczajny guz i mamy przyjechać za miesiąc. Dzisiaj mam do niego żal, bo już wtedy mogliśmy działać, nie tracić czasu, nie czekać… Guz nie zniknął we właściwy sobie sposób, więc drążyliśmy temat. Kolejny lekarz wysłał nas na prześwietlenie, bo podejrzewał pęknięcie czaszki. Pęknięcia nie było, a głowa Kacperka skrywała inną tajemnicę – jaką?
 abrałem syna na tomograf, bo trzeba było szukać przyczyny. W tym czasie Kacperkowi spuchło już oczko. Zabrali mi Kacperka na badanie, zostałem sam na korytarzu ze wszystkimi możliwymi myślami, nerwy sięgały zenitu, bo jakaś niewidzialna siła powodowała strach. Tę ciszę przerwał mężczyzna, którego pierwszy raz widziałem na oczy, przedstawił się, że jest lekarzem i powiedział, patrząc mi w oczy. “Widzę tam nowotwór, musimy to jeszcze potwierdzić, ale nie wygląda to dobrze”.
Nie wiem, jakim cudem udało mi się wtedy ustać na nogach, nie umiałem wypowiedzieć ani jednego słowa. Niewidzialna siła, która kazała mi się bać, teraz powodowała niemal panikę. Pierwsze, o czym pomyślałem to, że muszę powiedzieć żonie, ale nie umiałem tego złożyć w żadne sensowne zdanie. "Kochanie, nasz synek ma raka? Właśnie lekarze powiedzieli mi, że nasz synek może umrzeć? Spodziewamy się drugiego dziecka, a jednocześnie tracimy pierwsze?" Nie umiałem jej tego zakomunikować, nie przez telefon…
Chciałem uciec z tego szpitala, zabrać Kacpra i jechać do domu, złapać oddech, zebrać myśli, nastawić się na najcięższą walkę, tylko że z tego szpitala nikt już nas nie wypuścił. Następnego dnia, po kontraście brzucha, przyszło potwierdzenie diagnozy. Wiedziałem, że aż tak nikt się nie mógł pomylić, a jednak wszystko we mnie krzyczało, że to błąd, że to nieprawda...

Badania w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Krakowie wykazały, iż Kacperek ma guza zlokalizowanego w nadnerczu lewym, przerzut do kości czaszki wraz ze zmianą w oczodole oraz przerzut do szpiku… Ta informacja wyrwała mnie z butów! Nie umiałem tego zrozumieć, odechciało mi się żyć, bo jakim prawem choroba dotyka właśnie jego, 3-letniego bezbronnego chłopca, który ma przed sobą całe życie…
Pierwszy tydzień był jak zły sen, wszystko działo się tak szybko, a ja z godziny na godzinę uświadamiałem sobie, że walczymy o życie. Najpierw biopsja, bez znieczulenia, na którą sam się zgodziłem. Wtedy myślałem, że tak trzeba, że nie ma innego wyjścia. Kacperkowi założono centralne wejście, później trepanobiopsia i operacja wycięcia guza z nadnercza. Ciągle ktoś prosił mnie o zgodę, podpis, bo liczyły się godziny.
Ruszyliśmy z pierwszą chemią. Kiedyś wydawało mi się, że umiem sobie wyobrazić dziecięcy oddział onkologiczny. Teraz już wiem, że nie miałem o tym pojęcia. Za każdym chorym dzieckiem, w tle stoi zdruzgotana rodzina, która zrobi dla niego wszystko. Na tych oddziałach chorują dzieci, ale wewnętrznie umierają rodzice, starając się robić dobrą minę do złej gry...
Teraz ta gra toczy się o życie mojego dziecka, dlatego nie mogę pozwolić sobie na błąd. Mojego synka czeka jeszcze bardzo długie wieloetapowe i wyczerpujące leczenie. Po chemioterapii Kacperek musi przejść kolejną operację usunięcia guza z kości czaszki, następnie megachemię wraz z autoprzeszczepieniem szpiku oraz radioterapię. Wtedy będziemy gotowi na ostateczne uderzenie – leczenia immunoterapią z zastosowaniem leku o nazwie Dinutuximab beta EUSA.

Jest to lek, którego badania kliniczne potwierdziły i znacznie zwiększa szanse na trwałe wyleczenia. Obecnie lek ten nie jest refundowany przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Cena, jaką musimy zapłacić za lekarstwo dające Kacperkowi szanse na życie, wynosi niemal milion złotych. Nie mam takich pieniędzy i pewnie nigdy miał nie będę, ale dla synka zrobię wszystko.
Chcę ponieść jego szanse, chce sprawić, aby żył, abym mógł pokazać mu tak wiele rzeczy. Nie będę czekał i się bał, bo wiem, że można zrobić coś więcej. Będę prosił Was o życie mojego dziecka, będę prosił o każdą złotówkę i dziękował za każdą pomoc, bo nie ma dla mnie niczego ważniejszego od Kacperka. Sprawcie, proszę, by mój synek żył, by doświadczył tego życia z jak najlepszej strony. Sprawcie, by moje dziecko żyło dłużej niż ja!
Tata

Zbiórka
https://www.siepomaga.pl/ratujemykacperka 

piątek, 21 lipca 2017

Nowa ja

Kochani stało się
Zaczęłam pracować, chociaż trudno nazwać to pracą, gdy robi się to, co się kocha.
Co mianowicie kocham?
pisanie
pisanie
pisanie
I tak zarabiam od lat
Teraz jednak dołączyłam inny pomysł. Taki jak uczenie, jak powinno się pisać przedstawiając swoją markę, usługę, produkt, czyli jak pisać profesjonalne i perswazyjne teksty.
Zapraszam na swojego nowego bloga
www.justynanosorowska.pl

Jednocześnie zapraszam do pobrania mojego poradnika całkowicie za darmo właśnie na tej stronie.
Storytelling w biznesie

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Gorzko - słodko

Życie w rodzinie pozornie idealnej
Rodzice, którym udało się finansowo. Pan domu, ojciec założył własną firmę, kiedy powstawały te pierwsze, niewiadome, czy utrzymają się na rynku. Jemu się udało. Firma istnieje do dziś.
Pani domu matka - nie pracuje od 27 roku życia. Od momentu, kiedy okazało się, że w wieku 27 lat będąc w ciąży, jedną nerkę ma nieczynną, drugą ma ruchomą. Żegnała się z życiem, modląc się, aby zdążyć wcześniej urodzić córkę. Córkę, która do dziś słyszy, gdy źle, że matka z narażeniem życia wydała ją na świat. A córka niewdzięczna bo stara się mieć własne zdanie i priorytety.
W rodzinie dwie córki. Starsza, nieudana, nie pojmująca na jakich zasadach funkcjonuje świat. Patrząca na otoczenie wciąż bezradnymi oczami i druga, młodsza, która całe życie stawała do walki. O tę starszą, bezbronną, o każde słabsze istnienie.
Starsza, kochana i podziwiana przez środowiska, w których przebywała. Gdzie każdy się troszczył, aby nie płakała już, aby nie czuła się skrzywdzona. Młodsza, porównywana do diabła, ale gdy coś się działo, to młodsza była posyłana, bo nikt więcej nie miał odwagi.
Młodsza dostała w spadku od życia męża, który doskonale znalazł się w roli pana i władcy pod wpływem procentów. Na szczęście trafiło na młodszą, bo przecież ta była waleczna. I całe życie będąc tę gorszą wersją starszej, walczyła o życie swojego dziecka i swoje. Niejednokrotnie ratowana przez policję, przez obcych ludzi. Nigdy nie przez rodzinę. Nie tę pozornie idealną, bo przecież to nie pasowało do towarzystwa prezesów i ich żon.
Z drugiej strony ta młodsza, która walczyła o swoje życie, jednocześnie stawała przecież po stronie tych, którzy bronić się nie dawali rady. U niej to był odruch. Wystarczył gest, skrzywienie ust w rozpaczy, spojrzenie, a młodsza stawała na baczność i za wszelką cenę, wyśmiewana, brała potyczki na swoje barki.
Potem wystarczyło tylko dziękuję,że pomogłaś, że byłaś, że wsparłaś. Tyle wystarczyło. Głos, dotyk ręki, uśmiech. Tyle wystarczy. Więcej nie trzeba.
Jednak jednocześnie, czyjeś milczenie, brak odzewu, odwrócenie wzroku, powoduje, że młodszej wali się świat, a cała pomoc staje się tą zbędną, śmieszną, naiwną.
Przypomina się zawsze scena, gdy młodsza stając przed pijanym, zaczepiającym jej matkę typem, broniła przestraszonej rodzicielki. Siedmiolatka przeciwko pijanemu mężczyźnie (?) i oczy matki przestraszonej co będzie. Ludzie, którzy wreszcie zareagowali, kiedy typ ruszył do dziecka i ten brak strachu w małej postaci, bo ważniejsze było, że mama się boi.
Ludzie,którzy chwalili mówiąc dzielna dziewczynka i ... zimne oczy matki wbijające się jak stal w serce dziecka.
To poczucie winy, braku wartości, kiedy biegła w grubym kożuchu chwytając ją za kolana i przepraszając za swoje zachowanie. Kiedy błagała matkę, żeby nic nie mówiła ojcu, aby ten nie wyciągnął szarego plecionego paska z rzemienia i nie pokazał, jak się powinna zachować dziewczynka. I kiedy z lżejszym sercem wracała do domu, kiedy matka powiedziała do niej: dobrze, nie powiem, ale to był ostatni raz.
I wreszcie kiedy, 5 minut po powrocie do domu, ojciec zawołał ją do pokoju stojąc z szarym, plecionym paskiem w ręce...
Pomoc, miłość, współczucie, to uczucia, do których nie mamy prawa wobec obcych ludzi. W rodzinie dopuszczalna nieprzesada. W stosunku do obcych, nie związanych z rodziną: uświadamianie - jesteś naiwna, ludzie to wykorzystają, nie lubią cię, dajesz się wykorzystywać.
Natura wygrywa - nie umiem nie pomóc, zwłaszcza jak mogę, nie umiem. Gdy nie umiem, szukam pomocy.
Jest jednak coś, co powoduje, że własnie młodsza odczuwa to jako bycie nikim ważnym dla kogoś. Gdy napotka się z milczeniem.
Wraca siedmiolatka, której pomoc spotyka się z pogardą.
I te słowa: jesteś naiwna. Nikt cię nie potrzebuje i nie zauważy, gdy cię nie będzie....

niedziela, 18 grudnia 2016

Ziarna od plew i smak pomarańczy w zimie.

Życie, jak to życie. Czasem rozbawi do bólu brzucha, czasem wymaga ogromnej paczki chusteczek higienicznych.
Normalne, nie ma co oczekiwać nadmiaru słodyczy. Zresztą czy słodycze nawet te najsmaczniejsze, nie powodują mdłości?
Ja wiem, każdy by chciał, żeby zawsze było długo i szczęśliwie. Oczywiście. Inne sytuacje wywołują w nas strach, cierpienie, czy ból. Ale ... czy bym była dziś tą osobą, którą dzisiaj jestem? Czy nauczyłabym się robić kolejny krok naprzód?
Wierzę, że moja przeszłość była po to aby wykształtować moją teraźniejszość i przyszłość.
Ktokolwiek czytał mojego bloga wcześniej, wie, o czym mowa. Nie ma co powtarzać. Zainteresowani mogą sięgnąć do archiwum.
Ja tam wracać nie będę. Nie ma po co. Nie ma co siedzieć w miejscu i nakładać na siebie żałobne chusty wciąż płacząc nad tym co było.
Jak to mówi jedna z osób, która niedawno mocno wpłynęła na mnie "Gdy się nie rozwijasz, to się zwijasz". Nie wiem, czy ona (ta osoba), a właściwie on, Tomek, jest autorem tych słów. To nie ma znaczenia. Istotne jest to, że jest to jeden z motywów jego życia. I teraz ja wprowadzam to w życie.
Zatem nie siedź na miejscu. Nie obciążaj się tym, co było. Zdejmij te kajdany, które powodują, że zapominasz kim jesteś, o czym marzyłeś, co chciałeś, co kochałeś, co zabija Twoją radość, Twoją spontaniczność.
Trudne? Trudne.
Owszem.
Ale wykonalne.
Czy powiedziałbyś swojemu dziecku: Nie ucz się chodzić, bo chodzenie jest trudne?
Czy powiedziałbyś mu: Nie ucz się czytać, pisać, żyć, bo to jest trudne?
To dlaczego sam siebie usprawiedliwiasz mówiąc: Moje życie było takie a takie. I ja już taki jestem nic nie poradzisz.
Tak. Ja nie poradzę. Sam musisz.
Możesz jedynie znaleźć kogoś kto uświadomi Ci Twoje zaślepienie. Kogoś kto Ci powie: umiem Ci pomóc, ale musisz tego chcieć. Inaczej się zwiniesz.
Życie bywa trudne. Tak. Ale jest życiem.
Mówi Ci to osoba, która niejednokrotnie mało co życia nie straciła. Jak mogę go nienawidzić, skoro walczyła o to, żeby nikt jej tego życia nie zabrał. Nie życzę Ci takich doświadczeń, lepiej uwierz na słowo.
Przeszłość dała mi w kość. I dobrze. Dzięki temu wiem, że to co mam dziś było warte tego, żeby zostało.
Dzięki temu wiem, że nie jestem suchym drzewem, które zostanie połamane, gdy komuś przyjdzie do głowy je zniszczyć.
Dzięki temu wiem, że mogę być przykładem dla tych, którzy pozostają w przeszłości powodując, że teraźniejszość jest jej zwierciadlanym odbiciem.
Tak. To nie jest łatwe. Powtarzam, nie jest.
Ale jest do zrobienia.
Zdecyduj, czy chcesz być martwy za życia, czy żyć?
Ja chcę żyć. Uczyć się od tych, co doświadczyli i przetrwali, co więcej czyniąc wszystko z entuzjazmem. Od tych, którzy poświęcają swój czas, aby innych nauczyć. I uczę się. Stawiam sobie wyzwania i mam dziką satysfakcję, że mi się udaje. Gdy się nie udaje, ok - wiem: nad tym muszę popracować. Zadzwonię, zapytam, posłucham, zastosuję.
Dzięki Tomek
I dziękuję każdemu, kto w ostatnich miesiącach pomógł mi na nowo znaleźć smak pomarańczy w zimie.


czwartek, 28 stycznia 2016

Pomóż, wesprzyj, uratuj

Mogłabym pisać wiele. Jednak list od rodziców jest ujmujący.



Wada serca: skrajny TOF, PA, VSD, PFO, PDA
Cel zbiórki: operacja serca (przezskórne/chirurgiczne wszczepienie zastawki tętnicy płucnej) w Klinice Uniwersyteckiej w Munster 
Termin operacji: rok 2016
Forma zbiórki: zbiórka publiczna
Kuba urodził się w zimny styczniowy wieczór. Według lekarza prowadzącego była to prawidłowa ciąża o książkowym wręcz przebiegu. Sece jak dzwon – do dziś pamiętam słowa lekarza przy kontrolnym badaniu USG. Dziwił go jedynie fakt, że syn słabo przybiera na wadze lecz stwierdził, że to nic niepokojacego, taki widocznie jego urok. Cieszyliśmy sie, że wkrótce bedziemy mogli powitaż nasz skarb na świecie. Miałam rodzić w prywatnej klinice w asyscie lekarza który od początku mną sie tak dobrze jak sądziłam zajmował. Na tydzień przed planowaną datą porodu zaczęły mną targać wątpliwości, niepokój nie dawał zasnąć. Pomyślałam, że to normalne objawy, strach przed porodem, przed wyzwaniami jakie przede mna stały. Jednak były one na tyle silne, że podjęliśmy decyzję niemal w ostatnim momencie by pojechać do szpitala. Póżniejsze wydarzenia pokazały mi bym zawsze ufała swojej intuicji. Syn przyszedł na świat drogami natury, bez komplikacji. 10 punktów w skali Apgar, 2900 kg. Trzymając w ramionach synka nie sądziłam że to pierwszy i ostatni moment, w ktorym przyjdzie nam sie sobą cieszyć na długi czas. Godzinę po porodzie stan Kuby uległ drastycznemu pogorszeniu. Słowa lekarza, który przyszedł nam przekazać wiadomość w jednej chwili obróciły nasz świad w gruzy. Stan krytyczny, niewydolność oddechowa, problemy z sercem, sinica, respirator, ratujemy państwa dziecko, robimy co się da - to docierało do nas jak przez ściane. Nie wierzylismy w to co się dzieje. W jednej chwili tulimy syna a za moment te potworne słowa - stan krytyczny.
Następnego dnia podjęto decyzje o przewiezieniu Kuby do specjalistycznego szpitala, w którym dokładnie go zdiagnozują i podejmą dalsze kroki. Ze względu na stan krytyczny, syna ochrzczono na oddziale, pozwolono nam sie pożegnać i odtransportowano do Dziecięcego Szpitala Klinicznego na ul. Marszałkowskiej w Warszawie. Kardiochirurg Dr. Zbigniew Malec, podjął wtedy jedną z wielu decyzji dzięki którym nasz syn żyje do dzisiaj. Mąż pojechał za karetką by móc natychmiast podpisać dokumenty potrzebne do dalszej diagnostyki. Zostałam sama na oddziale położniczym modląc się by Kuba dojechał tam żywy. Godzina po godzinie walczyłam z potwornym uczuciem pustki i bezradności, które potęgował widok innych matek karmiących swoje maleńkie dzieci. Następnego dnia wypisałam się ze szpitala i walcząc z bółem fizycznym jak i psychicznym wróciłam do domu by spakować potrzebne rzeczy i jak najszybciej jechać do syna. W międzyczasie telefony do Szpitala w Warszawie przynosiły nadzieję. Wada jest skrajnie ciężka ale ułożono plan operacji. Stan ciężki ale stabilny. Nasz syn czekał na nas.
Operacja ratująca życie Kubie odbyła się w piątej dobie jego życia. Lekarze zdecydowali sie na wykonanie sespolenia systemowo płucnego lewostronnego ponieważ stan synka nie kwalifikował go do jakiejkolwiek poważnej ingerencji. Zespolenie miało pomóc mu nabrać sił, 
a cieniutkim tętnicom urosnąć i wykształcić się. Po pięciu godzinach usłyszeliśmy, że operacja się udała a najbliższe godziny pokażą jak Kuba poradzi sobie z tą sytuacja. Godziny były dla nas łaskawe, Kuba dzielnie sobie radził, nasz maleńki człowieczek dzielnie stawiał czoła temu co go spotkało czując, że na niego czekamy. Po dwóch tygodniach był na tyle silny by móc opuścić OIOM i wreszcie mogliśmy przytulić naszą małą kruszynę. Po kolejnych dwóch tygodniach na oddziale kardiologii gdzie uczyliśmy się  z synem siebie nawzajem, jak i tego jak radzić sobie z tą wada serca byliśmy gotowi by wrócić do domu. Z torbą leków, z saturacją u Kuby na poziomie 69% i bagażem obaw byliśmy gotowi nauczyć się nowej rzeczywistosci i spróbować odnaleźć w niej miejsce. Przez pierwsze tygodnie w domu niemal sparaliżowana strachem nie spuszczałam syna z oka. Nie liczyłam już nieprzespanych nocy, kiedy to na zmianę czuwaliśmy przy łóżeczku sprawdzając czy Kuba oddycha. Pilnowaliśmy by nie płakał, bo płacz powodował spadek saturacji i powiększał sinicę. Z czasem zbudowaliśmy swoją codzienność i rytm. Była inna od tej, którą planowaliśmy, ale dla nas i tak najwspanialsza bo nasze dziecko żyło. Niezliczona ilość kontrolnych pobytów w szpitalu i strach, żeby niczego nie przegapić. Lekarze stwierdzili u Kuby zespół napięcia mięśniowego więc woziliśmy syna na rehabilitację.
Po upływie niemal roku od pierwszej operacji, Dr Zbigniew Malec podjął decyzje o kolejnym zespoleniu, tym razem po przeciwnej stronie. Całkowita korekta była wykluczona a poprzedni zabieg przestawał przynosić efekty. Tę bitwe również wygraliśmy i tym razem szybciej, bo po dwóch tygodniach mogliśmy wrócić do domu.Rok pozniej zapadła decyzja o operacji serca. Kuba nie mógł dłużej czekać. 9 Września 2004 r. był dniem, kiedy nasz syn urodził się ponownie. Po trwającej 10 godzin operacji doktor Zbigniew Malec przekazał na wiadomości, na które czekaliśmy od momentu narodzin syna. Dwa tygodnie na OIOMie, podczas których Kuba walczył z powikłaniami ale i nabierał sił. Skóra przybrała naturalną różową barwę. Cieszyliśmy sie jak dzieci widząc na monitorze wskaźnik saturacji na poziomie 97% - 99%.Po miesiącu mogliśmy wrócić do domu, a Kuba nadrabiał zaległosci powstałe w wyniku niedotlenienia, znacznie ograniczonej sprawnosci i licznych narkoz. Majac ponad dwa lata Kuba nie mówił a my obawialiśmy sie że jednak niedotlenienie przyniosło nieodwracalne skutki. Lekarze nas uspokajali, że z tym faktem Kuba też sobie poradzi, że potrzeba czasu. Czas ten upływał na licznych kontrolach, walką z arytmią serca, która niestety zaczęła nękać, z alergią pokarmową i atopowym zapaleniem skóry. Kuba z wadą serca dostał w pakiecie wszelkie możliwe dodatkowe choroby wieku dziecięcego.
W 2005 roku podczas wizyty kontrolnej w szpitalu w Warszawie stwierdzono zwężenie prawej tętnicy płucnej i podjęto decyzje o angioplastyce żylnej i balonikowaniu. Niestety ta próba nie powiodła się, tak jak i kolejna próba w roku 2006.Od tego czasu Kuba ma złożoną arytmie komorową, zbyt duże nadciśnienie tętnicze, przerośniętą prawą komore serca i powoli wapniejący ksenograft. Przyjmuje duże dawki leków, dzięki którym napady arytmii są trochę rzadsze. Jednak zmęczenie, nawracające bóle głowy i ogólne osłabienie nie pozwalają mu normalnie funkcjonować. Nie może uprawiac sportów, męczy go noszenie zbyt ciężkiego plecaka do szkoły. Pojawiły się problemy ze skupieniem, a co za tym idzie z nauką.Czekalismy na dalsze decyzje odnośnie stanu zdrowia Kuby. Niestety zdyskwalifikowano go ze wzgledu na "zadowalający stan" jak to określili lekarze. Nie możemy i nie chcemy czekać na stan zły a co gorsza krytyczny. Wzrost ciśnienia spowoduje, że w przyszłości niewiele już będzie można zrobić.Lekarz, który operował Kube niestety jest już na emeryturze. Przed całkowitą korekcją, w trakcie rozmowy powiedział mi o Profesorze Malcu i o tym, że konsultował z nim przypadek syna. Wierze swojej intuicji i nieprzypadkowej chyba zbieżnosci nazwisk. To intuicja kazała mi zgłosić się do profesora Malca, a 20 minutowa rozmowa z nim potwierdziła słuszność decyzji. Jest szansa na wszczepienie Kubie zastawki płucnej już podczas zabiegu cewnikowania. Jest to nowoczesna metoda i zespół nie kwalifikuje do tego każdego przypadku ale Kuba ma duża szanse. Jeśli zabieg się nie powiedzie, Kuba będzie natychmiast operowany.Ta ogromna szansa kosztuje rownież ogromną kwotę, która przekracza nasze możliwości. 44.500 euro, tyle dzieli Kubę od szansy na możliwość funkcjonowania bez obawy o swoje życie. Kuba nigdy nie był na koloniach, obozie czy nawet dłuższej wycieczce szkolnej. Profesor daje mu szanse dorastać i cieszyć się życiem bez dotychczasowych ograniczeń.
To nasza historia, historia czternastu lat walki o zdrowie i życie jedynego dziecka. Dzielimy się nią po to, by pokazać jak ważne są kolejne kroki, które podejmujemy. Nigdy nie mieliśmy pretensji ani żalu do nikogo, nie mieliśmy czasu na rozmyslania co by było gdyby. Los nam napisał taką historie i w takiej długo uczyliśmy się żyć. Kuba wygrał tyle bitew o zdrowie. Przez lata zdołał się oswoić z ograniczeniami, ale chciałby żyć jak każdy nastolatek w jego wieku. Jego głównym planem na przyszłość jest przeżyć operację. Proszę pomóż nam, by ten plan miał szansę się zrealizować, a Kuba mógł napisać sobie nowy plan na życie, bez strachu i obaw.Prosimy, bądź jego serca biciem.
Anna i Krzysztof
Kubie można pomóc dokonując wpłaty na rachunek Fundacji:
86 1600 1101 0003 0502 1175 2150 z dopiskiem „Jakub Płoch"
Dla wpłat zagranicznych:
USD PL93 1600 1101 0003 0502 1175 2024 z dopiskiem „Jakub Płoch”
EUR PL50 1600 1101 0003 0502 1175 2022 z dopiskiem „Jakub Płoch”
Kod SWIFT dla przelewów z zagranicy: ppabplpk
Bank: BGŻ BNP PARIBAS oddział w Lublinie, ul. Probostwo 6A, 20-089 Lublin

środa, 30 września 2015

Schronisko dla psów w Białymstoku - schronisko czy więzienie bez szans na wyjście?

Wydawałoby się, że schronisko kojarzy się ze schronem, bezpieczeństwem. Schronisko dla psów - wzięcie psa pod opiekę, zadbanie o jego bezpieczeństwo, opieka, sterylizacja, socjalizacja i szukanie domu.
Hmmm, okazuje się, że jest to jedynie teoria.
Zanim przejdę do dalszej części zaznaczam z całą odpowiedzialnością:
Informacje, które podaję są całkowicie i stuprocentowo zgodne z prawdą. Nie są dyktowane niechęcią, ani innymi emocjami negatywnymi. Sprawdzone przez Stowarzyszenie Happy Dog w Białymstoku i wolontariuszy,
Wydarzenie z dnia dzisiejszego:
Pięknie, schronisko zadbało o pomalowanie klatek dla psów w kolorze zielonym. Wspaniale prawda?
No, niekoniecznie. Okazało się, że razem z klatkami zostały pomalowane psy.
Uśmiechacie się? Niesłusznie. Bo to śmieszne nie jest. Jest to powód gdzie najdelikatniejszym gestem może być popukanie w czoło. Psy uwięzione w klatkach - bo czy ktoś wytłumaczy, dlaczego właśnie na czas malowania psy nie zostały wyprowadzone przez wolontariuszy bądź pracowników schroniska na wolny teren?
Odpowiem dlaczego: pracownicy nie mieli na to (prawdopodobnie) ochoty, a wolontariuszy na teren schroniska się nie wpuszcza.
Z moich informacji wynika, że powodem nieadoptowania jednego z psów przez ludzi, którzy pokochali przybłędkę na tyle, żeby dać mu dom, psa nie dostali, ponieważ ... pies jest za stary na adopcję.
Gdyby nie dobre serce i wielki upór Prezesa Stowarzyszenia Happy Dog, który jest gotów stoczyć bitwę na śmierć i życie w obronie każdego czworonoga, pies prawdopodobnie umarłby w schronisku. Po co ratować i adoptować? Pies jest stary.
Wolontariusze -
uświadamiam nieświadomych - osoby, które bezpłatnie chcą zajmować się i socjalizować psy, bądź chociaż je jedynie wyprowadzać i poczęstować dobrym słowem spragnionego miłości psa,
 nie są wpuszczani na teren schroniska.
Zamknięcie psa w klatce, bez styczności z człowiekiem, wolną przestrzenią, z innymi psami, powoduje wycofanie psa. Pies dziczeje i powoli przestaje się nadawać jako pies adopcyjny. Czasem robi się agresywny, czasem kończy psią depresją i powoli umiera jego serce. Pies odchodzi niekochany, zapomniany i prawdopodobnie z jego śmierci cieszy się personel schroniska. W końcu jeden kłopot mniej prawda?
Na czym polega problem? Dlaczego schronisko nie chce korzystać z darmowej pomocy dobrych ludzi, których celem jest znalezienie odpowiedniego domu dla psiaka, zanim on zgaśnie za kratami. Za co skazany jest ten pies? Nie dość, że ktoś bezprawnie wydał na niego wyrok posadzenia na kratki, to jeszcze wciąż dostaje odmowę wcześniejszego zwolnienia?
Czym kieruje się schronisko, które jak widać schroniskiem nie jest?

Kochani apel

Proszę o rozgłaszanie tego problemu. O jakiś pomysł, żeby przebić niezrozumiały upór schroniska i miasta Białystok? Może ktoś jest w stanie pomóc? Te psy już cierpią za ludzką głupotę i okrucieństwo. Nie pozwólmy na więcej krzywdy. Uratujmy chociaż ich świat, skoro całego świata zmienić nie można.


poniedziałek, 7 września 2015

Wróciły czasy ras doskonałych i gorszych

Staram się nie uczestniczyć w dyskusjach. Zresztą to za dużo powiedziane w dyskusjach. Dyskusje opierają się na konkretnych i logicznych argumentach. To, co się dzieje, dyskusją nazwać nie można.
Wciąż mam wrażenie, że czasy i hasła Hitlera wracają. Tylko, że to nie Niemcy nazywają siebie nadludźmi, a Polacy.
Polacy, którzy uważają się za wierzących, za katolików, za ludzi tolerancyjnych, za ach i och i w szczególe i w ogóle.
Jeszcze nie napisałam, ale i tak pewnie wszyscy wiedzą. Chodzi o uchodźców.
Zastanawiam się jak to jest. Może ja jestem jakaś wybrakowana i nie mam własnego zdania. Ba, nawet nie własnego, ale zdania większości. Bo przecież u nas nie można mieć własnego zdania. Albo jestem wśród większości, albo przeciw niej. Słyszałam już, że mam klapki na oczach, jestem naiwna, ślepa i inne dolegliwości też do mnie przylazły.
A że nie mam określonego zdania - fakt. Nie mam. Nie mogę mieć nic przeciwko, żeby ludzie szukali chronienia w krajach, w których wojny nie ma i jest bezpieczniej. Z drugiej strony nie mogę być za bo przez taki napływ ludzi, nasz kraj, który jest i biedny i nie bardzo myśli o biedniejszych obywatelach zabierze od tych, co nie mają i dadzą tym, co nie mają i przyszli. Nie jest to największa bieda. Gorsze jest zagrożenie, iż między uciekinierami przedrą się agresywni islamiści, którzy są zagrożeniem dla chrześcijaństwa i chrześcijan.
Najgorsza wiadomość to taka, że nie ma prawdziwych wiadomości. Media fałszują prawdę, człowiek nieobiektywny nakręca się tym, co złe i unika tego, co dobre.
Piorunujące jest to, że nikt nad tym nie panuje. Wszystko idzie na hura. Albo pilnują za bardzo łamiąc prawa człowieka i jego godność. Albo nic nie pilnują i idzie jak fala. Ofiary, agresorzy, młodzi, starzy, kobiety, dzieci, mężczyźni, którzy zamiast walczyć o własny kraj uciekają gdzie pieprz rośnie.


Jeden wielki chaos.
Jest jeszcze jednak gorsza wiadomość. Reakcja ludzi. Zwłaszcza w naszym kraju. W innych - szczerze mówiąc niewiele słyszałam.
U nas - Boże, jak wiele Ci dużo dobrego stworzyłeś, to dając wolną wolę, naraziłeś nas na naszą głupotę i okrucieństwo wobec drugiego człowieka. Może trzeba było nas zaprogramować na chrześcijan? Wiem, wiem. To nie wyjście. Nie na tym Ci zależało. Jednak szkoda ,,,
Te hasła rzucane: brudasy, śmierć bo zasłużyli, nienawiść, chęć pozbawienia życia ... Aż szkoda mówić.
Nie sposób się nie wtrącać, kiedy cały czas się o tym słyszę. Trudno być chrześcijaninem, który przyjmuje otrzymujących, kiedy wciąż jest obawa o życie, o bezpieczeństwo, Trudno być przeciwko tym, którzy potrzebują pomocy.
Tak, Nie mam własnego zdania. Ale chyba wolę to, niż karmić się nienawiścią i żyć nią w dzień i w nocy.
Jedynie czego chcę, to prawdziwych wiadomości, aby to zdanie się wykształcić i się utwierdzić,
Da się przekazać prawdę mój drogi i zakłamany kraju?
Jesteś w stanie nie krzewić nienawiści i podać to, co się dzieje naprawdę?
Jesteś w stanie oczyścić media?
Kochaj Polsko Polaków i szanuj. Jest wtedy szansa, że ludzie staną się lepsi.
Boże chroń Polskę, czasem nawet i przed nami - rasą doskonałą, zawsze i bez wyjątku walczącą i prawą.

niedziela, 30 sierpnia 2015

Od 19 lat posiadam skarb

W życiu różnie bywało.
Stanowczo odstawałam od innych.
Nie wiem, czy lubiana, czy nie.
Na pewno z kompleksami mocno ukrytymi, Tak mocno, że nikt by nie odgadł i dalej nie odgaduje.
Mój największy problem - pomyślenie o sobie dobrze,
Pojedyncze sytuacji - wiem, że robię dobrze
Całość - hmm, niekonieczne dobre podsumowanie na swój temat,
Czuję się najlepiej w swoim mieszkaniu. Nie, nie dlatego, że uciekam przed światem, tak nie jest i nie będzie. Dlatego, że to mój azyl. Tu odpoczywam po dniu, nabieram mocy na dzień następny, To moje miejsce, którym się cieszę w każdym dobrym i złym momencie mojego życia.
Mój dom daje mi tę możliwość. Wzmacniam się i wiem, że będę zmieniać na lepsze to co jest nieprzychylne, krzyknę NIE gdy dostrzegę niesprawiedliwość. Obronię, jak będzie trzeba, zamilknę, gdy nie będzie potrzeby mówienia.
Zmienię w sobie, albo postaram się zmienić, to co złe, nie zmienię tego, co słuszne, nawet jak innym nie pasuje. Nie przestanę pomagać, nie przestanę myśleć, co zmienić, żeby komuś było lepiej, nie przestanę szukać sprawiedliwości, nie przestanę wierzyć i nie przestanę cieszyć się swoim skarbem,
Wbrew pozorom, nie chodzi mi tu o mój dom, chociaż może troszkę,
To przecież moje miejsce, które dzielę ze swoim skarbem - moim synem,
Pisałam już o nim - ale teraz zbliża się ciężka dla matki chwila - przeprowadzka na czas studiów do Warszawy,
On wie, jak bardzo go kocham. Chcę, żeby też zawsze, gdy będzie mu źle, wrócił do tego wpisu, żeby przeczytał to, co o nim piszę.
Ostatnio mój syn pomógł mi w pracy. Był tłumaczem. Powiedział jedno zdanie, które zapadło mi w sercu i pamięci.
"To jest moja mama, moja przyjaciółka"
Nawet ja, nie znając angielskiego zrozumiałam to, bo powiedział to też swoimi oczami.
Czy można doczekać się piękniejszych słów, kiedy 19 latek mówi tak o mnie przy ludziach, których widzi pierwszy raz w życiu?
Tak, mój syn jest też moim przyjacielem. I to jest jedyna przyjaźń, której ufam i wierzę bezgranicznie.
Nasza przyjaźń trwa 19 lat, nigdy nienaruszona, niezapomniana i niesielankowa (bo by była fałszywa), bo przecież każdy z nas ma emocje.
Nie narzucam się swojemu synowi naciągając go na zwierzenia. On wie, że zawsze i wszędzie jestem gotowa na wysłuchanie, gdy chce posłuchać rady - spróbuję mu pomóc, gdy chce pomilczeć i pobyć razem - będę. Gdy źle jemu lub mnie, któreś leci do sklepu po lody, owoce i wszystko, co nie powinniśmy jeść - włączamy filmy i spędzamy czas razem, chociaż od czasu do czasu coś kujnie - robota czeka.
Niech czeka, to nasz czas,
Razem się modlimy, czytamy Biblię, chociaż czasem się nie ma nastroju.
Z nim od dziecka podejmowałam decyzję. O rozwodzie zdecydowałam, gdy z nim porozmawiałam, co o tym myśli. Mój mały wówczas syn powiedział wtedy: "mamo, jak Ty będziesz szczęśliwsza, też będę szczęśliwy".
Nie jestem zwolennikiem nie mówienia dziecku tego, co mu niewygodne, To się potem mści. Ono nie powie Ci, tego, co ważne.
Synku - od zawsze Ci mówiłam, kiedy byłeś jeszcze bardzo malutki - wziąłeś się na świecie z moich marzeń. Niczym nie odstajesz od tego, co sobie wyobrażałam na Twój temat. Nadal jesteś dowodem, że marzenia się spełniają. I to się nigdy nie zmieni.
Masz wielu przyjaciół, znajomych, dziewczynę, Widzisz ile osób potwierdza moją opinię o Tobie, Mówią tak nawet ludzie, którzy Cię spotkali tylko raz, Nie jest więc to ślepe widzenie matki.
Zmieniaj się tak jak ja. Pielęgnuj to co dobre, zrezygnuj z tego, co niewłaściwe,
Kocham Cię jak szalony szaleniec najbardziej na tym szalonym świecie. Ci, co nie chcieli poznać, jaki jesteś - żal mi ich, bo nie wiedzą co stracili.
Nie zajmujmy się nimi. Niech żyją i mają się dobrze.
Jesteśmy ponad to.
Mama

Hiszpania - kraj spełnionych obietnic, czy odległość przybliża?

Zawsze chciałam się uczyć hiszpańskiego. Lubię takie niestandardowe języki. Chciałam, ale nie bardzo idzie z uczeniem się, bo doba to dla mnie za mało. Stanowczo za mało. Praca na dwóch etatach. Jedna praca 8 godzinna, druga ile da się wykroić. Kosztem zdrowia, snu i wątpliwej urody, bo czasem wyglądam jak zombi.
Skąd Hiszpania w blogu?
Nie mam śmiałości jeszcze twierdzić w 100% pewności, ale narodziła się nadzieja, że coś będzie.
W Polsce poznałam przyjaciela, trochę po drodze skrzywiła mi (nam) ta przyjaźń, Nie poszła nam ta znajomość. Kilka gorzkich słów, ciętych ripost i buuum nie ma.
Wiele miesięcy zapominania i trwania w uporze, zarówno z jednej, jak i drugiej strony.
Mimo braku złych myśli o sobie nawzajem (nawet nie mogę napisać, mam nadzieję, bo mam pewność, że zła myśl o mnie, mnie nie dotknęła).
Potem zapominanie, coraz bardziej nie wymuszone, coraz bardziej naturalne.
Tylko od czasu do czasu - iskra przypomnienia, szybko stłamszona niepamięcią.
Do czasu.
Kolejna próba porozumienia (przyznaję, wyciągałam rękę - spotkała mnie cisza).
Ale w końcu, jak napisane "nie siedem razy, ale siedemdziesiąt siedem" (Mt 18:22). Nie liczyłam, ale słowo "tęsknię" zadziałało.
Przyszedł mail. Od przyjaciela, który mieszka teraz w Hiszpanii. Chociaż nie wiem, czy mogę nazywać go przyjacielem, bo te zaufanie, naruszone nieco, bardziej ze strachem słowo przyjaciel używane, z niepewnością i może nie ze wzajemnością?
W Polsce nie było kontaktu, w Hiszpanii coś drgnęło.
Im dalej, tym łatwiej? Tym mniejsze obawy?
Przyjaźń na pogadanie, na pocieszenie czasem, na radość zawsze.
Na zreperowanie wspólnie lampki jeszcze może kiedyś?
Może się uda?
Jak nie - to tak miało być.
A może kiedyś jeszcze tradycyjna kartka z Hiszpanii.
Ot tak, po przyjacielsku