środa, 27 listopada 2013

Po co to piszę?

Po co prowadzę ten blog?
Po co to piszę?
Czy to spowiedź? Nie, choć może trochę
Bardziej terapia.
Bez psychoterapeuty
Wyrzucenie z siebie emocji
I zlitowanie się nad wami, którzy to czytacie
Nie siedzicie i nie słuchacie godzinami mojego gadania, czasem tłumionego szlochu, bez widoku załzawionych czasem oczu, raz ze wzruszenia, raz ze smutku.
W każdej chwili, gdy macie dość, możecie przestać czytać, bez skutków - nie zrobicie mi przykrości, ja tego nie zobaczę.
Możecie wcale nie czytać, jak tytuł nie chwyci.
Możecie czytać wyrywkowo, bo akurat dziś chcecie się pośmiać z moich przygód
Czytacie i jestem wam wdzięczna
Czasem się wzruszacie, czasem - sami przyznajcie, nieźle was wkurzam.
Ale to moja terapia.
Gdybym umiała malować, malowałabym uczucia na płótnie, gdybym umiała rzeźbić, pewnie bym strugała jakieś potworki w drewnie lub ugniatała glinę. Gdybym umiała fotografować, utrwalałabym emocje zatrzymane w czasie.
Umiem (?) pisać, więc leczę się słowem pisanym


Nie to jest jednak moim celem głównym. 
Kiedyś ktoś powiedział do mnie: "Widocznie miałaś to przeżyć, żeby móc opisać swoje życie i udowodnić, że mimo wszystko da się śmiać, mieć siłę do walki i przetrwania, osiągać cele, pomagać i czerpać z tego radość".
I to chcę -  Dać przykład tym osobom, które przeżyły w życiu traumę, że da się zdjąć kajdany przeszłości i mocniejszym krokiem wejść do przyszłości.
Moje wpisy to zaledwie wstęp do mojego życia. Te mocniejsze strony jeszcze są w mojej pamięci. 
Nie wiem, czy umieszczę je na blogu. Może później. 
Mam tylko nadzieję, że moje osobiste przeżycia, nie dobijają was, ale może dają wam jakąś nadzieję, chęć do zwalczenia słabości. 
A moje całe życie kiedyś, może już niedługo ... ale na razie ciiii
Lepiej posłuchajmy



wtorek, 26 listopada 2013

Wybielacze

Intrygujący tytuł prawda?
Ale nie, nie będę pisała o praniu i wybielaniu plam
Chociaż właściwie o plamach będzie
Dobra, już po kolei
Wybielacze - tak nazwałam ludzi, którzy wybielają swoje zachowania krzywdzące, uwłaczające, złe - jednym słowem grzeszki małe i grzechy większe, czyli plamy.
Wiem zjawisko znane powszechnie, ale ja właśnie zderzyłam się z kamieniowaniem właśnie teraz na FB.
Nie będę opisywać całej sytuacji, za długo i odwróci uwagę od moich głębokich (?) przemyśleń.
Po prostu na zasadzie - jedna pani drugiej pani. Chodzi mniej więcej o plagiat słów, które napisała jedna a odpisała druga. Ok, plagiat zła rzecz, ale... No właśnie to ale.
Okazuje się, że ta, co jak wieść niesie, ukradła tekst, stara się sytuację wyjaśniać. Próbuje dzwonić do autorki tekstu. A ta, nie odbiera. Pisze więc ta pani na FB, próbując coś załagodzić, za to dostaje lawinę błota i obelg, które wypływają ze słodkich, nie skażonych grzechem usteczek wielbicielek drugiej pani.
Pytam:

PO JAKIEGO GRZYBA???????




Mogę zrozumieć panią nr 1, oburzona jest faktem, że ktoś zabrał, coś co należało do niej. Mogę zrozumieć panią nr 2, która usiłuje coś załagodzić. 
Po co ta ława przysięgłych? Która zastąpiła nawet sędziego, bo wydała wyrok, bo tu jest ofiara tu jest złodziej. Przy okazji przypominam, że żyjemy w państwie polskim, w którym obowiązuje prawo polskie i polskie ustawodawstwo, więc drogie panie, nie ma w polskim sądownictwie ławy przysięgłych, która decyduje, czy winny czy niewinny. No i wyrok, publiczne rozstrzelanie. BUM!


 I świat jest taki piękny, a my takie dobre i czyste.




Oczywiście dostałam po głowie, bo zaryzykowałam i nie stanęłam po żadnej stronie. Zaproponowałam pani nr 1, żeby wyjaśniała sytuację, skorzystała z tego, że ktoś coś może powiedzieć, a nie leciała do prawnika od razu.
Hmm... dowiedziałam się o sobie kilku rzeczy. W skrócie, jestem śmieszna bo daję złodziejowi wyjaśniać.
Może i jestem śmieszna. Ja wolę wyjaśniać, żeby nigdy mi nie było wstyd, że kogoś niesłusznie o coś oskarżyłam, albo przynajmniej starałam się, aby tego nie zrobić. 
To nie tak, że mnie złodziejstwo nie wkurza. Wkurza, bo doświadczyłam. Ale zdarzyło się kiedyś, że wiedziałam, kto mnie okradł. Starałam się wyjaśnić sytuację dlaczego. Dałam szansę. Ktoś nie skorzystał, wtedy poszłam na policję. Bo na zło trzeba reagować. Wiedziałam jednak (znając polskie prawo), że moje zeznanie na policji nie skrzywdzi tego człowieka (niska szkodliwość czynu - poniżej 300 zł), ale będzie wiedział, że nie było zgody na krzywdę i była reakcja.
Śmiejecie się? A może podzielacie moje zdanie?
Nie jestem sędzią. Nie staram się osądzać, choć to czasem trudne. Kiedyś szybko osądzałam, ale życie nauczyło mnie, że to nie jest tak dobro - zło, białe - czarne. 
Czasem zło jest czymś wywołane, czasem słabością, która nie jest obca dla KAŻDEGO  człowieka, czasem głodem, czasem desperacją, czy zagubieniem.
Czy wiesz o tym, że człowiek, który dokonał kradzieży w sklepie lub okradł kogoś na ulicy, zdobył w tej chwili szansę na kupienie chleba i nakarmienie swoich dzieci? Nie wiesz, ale już wydałaś wyrok i wyraziłaś świętoj... oburzenie. Nie mówię, że postąpił dobrze, ale potrafię to zrozumieć. Jednak i nie o moje zrozumienie tu chodzi.
NIE OCENIAJCIE JEŚLI NIE CHCECIE BYĆ OCENIANI
NIE WYDAWAJCIE WYROKÓW ŻEBY WAM ICH NIKT NIE WYDAŁ
PATRZCIE NA SWOJE BELKI W OCZACH A NIE NA ŹDŹBŁA W OCZACH INNYCH
Świat stanie się piękniejszy. 

Jeśli chcemy zmieniać świat to zmiany zaczynajmy od siebie a nie od innych, bo nigdy nie mamy pewności, kto właśnie popełnił większe zło. 

poniedziałek, 25 listopada 2013

Proście a będzie wam dane?

Nie mam problemu z udzieleniem pomocy
Właściwie mam taką lampkę, która zapala się, gdy ktoś nawet spojrzeniem poprosi.
Jak czujnik
Pomysły wtedy mnożą się jak szalone, zawsze mam 50 rozwiązań na jeden problem
Albo i więcej przy sprzyjających wiatrach
Wygląda to mniej więcej tak


A przynajmniej mam nadzieję, że wygląda to tak kolorowo i fajnie. :)
Moja siostra też tak ma. "Cierpimy" chronicznie. Ale u niej chyba szybciej się przemieszcza. I skuteczniej.
Nie mamy problemu z pomaganiem, ja nie mam problemu (nie wiem jak siostra) z proszeniem o pomoc dla innych. Za to mam ogromny problem z proszeniem dla siebie.
Jest to dla mnie ciężkie do przeskoczenia, choć z racji wzrostu, mało co muszę przeskakiwać, przełażę ale z w tej sprawie z wielkimi oporami.
Obawiam się nie tego, że ktoś mi odmówi, ale postawię go w niezręcznej sytuacji, obawiam się, że ktoś będzie musiał mi odmówić, a ja znów się wycofam, obawiam się .. wielu skutków.
Zastanawiam się, czy nasza chęć pomocy spotęgowana jest tak dlatego, że nie otrzymywałyśmy pomocy od naszych rodziców. Znaczy, wróć. Pomoc otrzymywałyśmy, ale tylko tę, którą oni narzucali, a automatycznie odrzucali tę, o którą prosiłyśmy.
To nawet nie jest pomoc na ich warunkach, na zasadzie pomogę Ci, ale musisz zrobić ... itd. Owszem taka forma zdarza się, ale nie tak często, żeby stała się zasadą.
Prośba o pomoc - odrzucenie. Bez podania powodów. Odpowiedź ostra i szybka - NIE! Mimo tego, że wcześniej już prawie było na tak. I bez dyskusji.
Pomoc - daję Ci to i to. Nieważne, że nie potrzebujesz. Ja Ci to dam a Ty masz być wdzięczna. Codziennie, na każdym kroku, podporządkuj się, bo Ci pomogliśmy, nie pyskuj niewdzięczna. Do siostry - pomogliśmy Ci sprzedać dom - nieważne, że nie chciała, nieważne, że mieszka w domu, który nie jest jej, nieważne, że przeszła przez ostrą depresję, gdy odszedł od niej mąż. Wszystko jest nieważne, ważne jest to, że rodzice pomogli a my jesteśmy podłe, bo nie stawiamy im świeczek dziękczynnych.
Sprawy finansowe - powiedz jakie masz zadłużenia? Nie pomogę Ci, ale chcę wiedzieć. A potem licz się ze skutkami zgniatająco - poniżająco - płomiennej mowy, jak to jesteśmy beznadziejne.
Jak więc ja mam umieć prosić o cokolwiek?
Zawsze mam z tym problem, nieważne, że jest to prośba do syna, czy siostry - dwóch najbliższych osób.
Wczoraj zdecydowałam się prosić o pomoc ludzi w zborze. Pomoc taką pośrednią dla mnie, bezpośrednią dla koleżanki, którą chcę zawieźć do Warszawy na egzamin. Mogłybyśmy jechać pociągiem lub autobusem, ale ona jest w zaawansowanej ciąży. Właściwie ma już prawie termin. Jedyne wyjście to samochód. Bo zawsze można gdzieś podjechać, do szpitala, przychodni.
Znów przełknęłam gorzką pigułę. Poprosiłam o samochód. Mimo zapewnień, że ten trzeci samochód rodziców jest też po to, żebyśmy miały, gdy  gdzieś będziemy chciały wyjeżdżać (ich pomysł nie mój), odpowiedź NIE!
Ale możemy Ci pożyczyć GPS (wczoraj wspomniałam o pożyczeniu GPS - już pojawia się problem).
Pojechałam do zboru, stałam sama koło okna i dosłownie modliłam się, żebym przełknęła tę gulę i poprosiła o pomoc.
Nie wiedziałam czego chcę, czy zrzutę na paliwo i jazdę samochodem, czy podwózkę samochodem. Nie miałam pomysłu.
Nagle zobaczyłam, jak jedna z dziewczyn (nie wiem, czy mogę podawać jej imię, ale wiem, że mnie czasem czyta, to wstawię, jak się zgodzi) podchodzi do mnie a ja słyszę siebie, kiedy wypowiadam POTRZEBUJĘ POMOCY
Ona poważnieje, słucha problemu i mówi do mnie: poradzimy sobie, damy radę. Na 98% mam jechać jej samochodem, musi tylko sprawdzić czy z nim jest wszystko w porządku. Jutro będę już wiedziała.
I jeszcze jedno. Powiedziała, że jak tylko coś, to do niej się zwracać.
Znając moje ograniczone możliwości proszenia o pomoc, nie będę jej za mocno eksploatować :)
Poprosiłam i dostałam pomoc - poprosiłam i jest mi dane.
Dziękuję
Za naprawianie mojego świata

sobota, 23 listopada 2013

Dziś nie o mnie

Dziś wyjątkowo nie o mnie.
Hmm, zawsze piszę o sobie?
No tak..
ale w sumie, w końcu to mój blog
więc takie i moje prawo
Dziś jednak na fb zobaczyłam taki film
Zbulwersowało mnie to, że fb kazał usunąć młodziutkiej mamie ten film.
Zobaczcie i oceńcie sami
Filmu nie da się skopiować
ale znajdziecie go na tej stronie
naprawdę warto
http://wolna-polska.pl/wiadomosci/na-pejs-zbuku-cenzura-za-milosc-zycia-2013-11

Dla mnie to dowód wielkiej rodzicielskiej miłości
miłości, której to chore maleństwo doznało
najpierw w brzuchu mamy
potem jeszcze poczuło dotyk rodziców
i dziadków
żyło króciutko
ale doznało tyle uczucia
czuję podziw dla tych ludzi
podziw, choć oni tylko kochali swoje dziecko
nie zdecydowali się na aborcję
przyjęli to, co im dano
mogli je przywitać i pożegnać
a ich zablokowano
dowód wielkiej miłości
nie nazwę tego po imieniu
z szacunku do rodziców
dziadków
i maleństwa







zdjęcie pochodzi ze strony http://ebobas.pl/galerie/zobacz_zdjecie/11220




środa, 20 listopada 2013

Z rodziną najlepiej na zdjęciach?

Może, może. Zwłaszcza u mnie.
Różnie się układało, raz lepiej, raz gorzej.
Kto mnie czyta, zna tę gorszą stronę, ale przychodzi mi na myśl kolejne powiedzenie Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło
Mówią o mnie, że jestem dobrym człowiekiem. Nie wiem, może. Jedno jest pewne - jestem wrażliwa, a wręcz nadwrażliwa.
Może dlatego szybko ujmują mnie krzywdy ludzkie i psie (nie tylko psie), niesprawiedliwość i fałsz.
Ale nie o sobie miałam tu pisać, a o dobrych ostojach, których obecność na zawsze utkwiła w mojej pamięci i sercu.
O swoich dziadkach od strony ojca już pisałam ( z racji wpisu o ojcowiźnie)
Teraz przyszła kolej na mojego dziadka od strony mamy (o babci ... trochę wspomnę, bo się wiąże). Drugim moim prywatnym aniołem, była kuzynka mojej mamy, ciocia Stasia - osłoda moich dziecięcych i młodzieżowych problemów.
Gdybym zagrała w grę pierwsze skojarzenie - dziadek - bajki, ciocia - łakocie
żadne inne nie przychodzi mi do głowy.
Gdybym miała rozwinąć - ciepłe poczucie bezpieczeństwa i niesamowita miłość, która obalała mury, jakimi chciałam się otaczać w obecności pozostałych członków rodziny.
Nie wiem, czy to oni sprawili, że jestem taka, jaka jestem (z tej lepszej strony)
Na pewno zaś sprawili to, że pomoc i walka o kogoś nie jest dla mnie problemem i temu się oddaję całym sercem.
Moja ciocia ..
Ciocia była lekiem na całe zło, jak śpiewała Krystyna Prońko. Sama miała ciężkie życie. Wcześnie straciła matkę, pracowała na wsi, potem jak wyrobnica u jakiegoś księdza, który ... nieważne właściwie, nie będę tracić miejsca na tego tam... A potem jeszcze ciężej u mojej babci (nie nazywałam jej babcią, mówiłam bezosobowo, a będąc starszą po imieniu). Jej też nie poświęcę miejsca, przynajmniej nie w tym wpisie. Jedno tylko powiem, to jest właśnie ta osoba, która sprawiła, że poświęciłam 6 lat na to, aby nauczyć się wybaczania.


Z moją ciocią kojarzy mi się ta piosenka. Jej dłoń - stały ląd. 



Kiedy życie dopiekało, np. w szkole, biegłyśmy z siostrą do domu, bo była tam ciocia, która przychodziła robić nam obiady. Pamiętam racuchy i łazanki. Łazanki były specjalnie dla mnie. Uwielbiałam je. Kiedy wracałyśmy rozczarowane dniem, wchodziłyśmy do ciasnej kuchni, siadałyśmy na taboretach i doładowywałyśmy akumulatory z obecności cioci, która mówiła "Życie dopiekło moim dziewczynkom? Tak czułam, to zobaczcie co dla was mam" i wyciągała pyszności. A my regenerowałyśmy się przed kolejnym oburzonym kazaniem rodziców i kolejną karą.
Moja ciocia nie miała szans na kształcenie się. Jak tylko mogła pracować, od razu poszła do pracy, żeby pomóc swojej rodzinie. Nie umiała czytać i pisać. To nie było ważne. Ważne, że czytała co na sercu leży. I jeszcze tak miło oburzała się, kiedy widziała, jak wkuwałyśmy po nocach a rano byłyśmy niewyspane. Głaskała nas po głowach i mówiła "jak to tak dzieci męczyć".
Oj jak było dobrze.
Moja ciocia zmarła na serce, kiedy byłam w maturalnej klasie.
Mój dziadek, także ciężko pracował. Był budowniczym. W Białymstoku jest niejeden most, który budował., może nie wielkie to mosty, bo i rzek u nas dużych nie ma, ale ta praca zemściła się na jego zdrowiu. Długo chorował przed śmiercią, nie był w stanie chodzić, tylko leżał, ale zawsze z dobrym słowem i ciepłą ręką na mojej ręce. Powiedział, że nie umrze, dopóki nie urodzę. Zmarł, kiedy mój synek miał miesiąc. Powiedział, że ustąpił mu miejsca na ziemi.
Jakie było dzieciństwo z dziadkiem?
Bajkowe i to dosłownie.
Mój dziadek wymyślał nam bajki o Wojtusiu, bardzo żałuję, że nie przyszło mi do głowy, żeby je zapisać. Wydałabym z nich książkę. Kiedy przychodziłyśmy do niego, szłyśmy do kuchni, gdzie spał i jadł (babcia mieszkała na salonach, jadała na lnianych obrusach z piękną zastawą, jemu stawiała blaszane miski na gazecie, którą zasłaniała lichy stół) i prosiłyśmy, żeby opowiedział bajkę. Zawsze się przekomarzał, że wszystkie już znamy, że jemu będziemy teraz opowiadać.

Stałyśmy przy piecu i robiliśmy razem kaszę mannę. Pierwsza zawsze dostawała moja siostra, bo lubiła tę rzadszą. Jak tylko dziadek jej odlewał, to dosypywaliśmy kilka czubatych łyżek kaszy. Była taka, że można było ją kroić. Do tego warstwa cukru i zajadaliśmy aż uszy się trzęsły. To był taki zakazany owoc. Kasza manna z warstwą cukru w blaszanej misce i do tego stojąca na gazecie. Jeszcze siostra czasem się poddawała woli babci i szła  na salony jeść w porcelanie. Ja nigdy, skoro dziadek nie mógł, bo pobrudzi obrus, to ja też.
Złościło mnie to, jak ona się odnosi do niego. On? Nigdy się nie gniewał i tylko mnie uspokajał, zabierał do siebie i opowiadał i opowiadał.
Potem przychodziła ciocia po swojej pracy u księdza i obsługiwała żonę mojego dziadka, a potem siadała z nami i słuchała bajek.
A babcia?
Łagodnie mówiąc narzekała pod drzwiami, że jest sama i wszyscy ją mają w poważaniu
Nie wychodziłam do niej
Dla mnie ta mała, brudnawa kuchnia, ze stołem nakrytym gazetą, wtedy jeszcze Trybuną Ludu, była moim prywatnym rajem.
Z moimi prywatnymi aniołami.

niedziela, 17 listopada 2013

Kolejna rozmowa .. za darmo, na darmo

Moi rodzice wrócili z sanatorium
Byli tam miesiąc
Mieli wrócić wypoczęci, a wrócili zmęczeni
Czym?
Martwieniem się
O co, o kogo?
O nas, o mnie, o moją siostrę
Ojciec przywiózł syna, który nocował u niego
Zasiadł w fotelu i zaczęła się rozmowa
Kolejna
Nawet nie muszę słuchać, jej treść nie zmienia się od lat
Nieważne, pracuję czy nie
Zawsze jest o szukaniu pracy. Czy jest sens mówienia, żebym szukała pracy, gdy pracuję?
Dla mnie nie ma. Dla nich... nie wiem. Może też wpadają w mantrę, to im się utrwaliło i null, nie zmienią treści swej piosenki pt "Musisz coś zrobić, bo jesteś w tragicznej sytuacji"
Zaczyna się. Badam swój stan umysłu i ducha - świetnie jestem spokojna.
O: Co tam u Ciebie?
J. (J jak ja, lub Justyna jak kto woli): W porządku
O: Jakieś nowe biedy?
J: Biedy????
O: Oczywiście, Twój optymizm (tak szczerze zastanawiam się czy powinnam pisać dużą literą zwroty grzecznościowe kiedy cytuję wypowiedzi swoich rodziców zwracających się do mnie) jest porażający
J: Szkoda, że niezaraźliwy. To by była świetna wiadomość
Ironiczny śmiech ojca i ..... już monolog. Wsłuchuję się w duszę - jestem spokojna. Ok, więc słucham.
"Będziemy spokojni, kiedy wy będziecie miały pracę, chcę widzieć taki model rodziny, wy zarabiające, płacące ZUS, a my wtedy możemy wam pomóc finansowo (zaczynam słuchać uważnie, -wiem, co chcę powiedzieć, ale nie przerywam, nie pozwoli mi na to), nie przychodzicie prosząc o pieniądze (tu mnie nieco zatrzęsło - na szczęście tylko na chwilę - nadal spokojna). Czy wiesz co to znaczy dorosłość?
J: To ponoszenie konsekwencji za swoje czyny - udało mi się wtrącić
O: no właśnie a wy nie ponosicie. Owszem konsekwencje moralne owszem, przeżywacie, płaczecie - spojrzałam mu prosto w oczy - speszył się, nie zobaczył w nich łzy, tylko uśmiech. Jednak nie odpuścił, mówił dalej. Ale nie ponosicie konsekwencji finansowych, bo ponoszę je ja. Czemu milczysz znów???
J: czekam aż skończysz.
O: to mów co masz mi powiedzieć.
J: właściwie, dla Ciebie nie ma znaczenia, co chcę powiedzieć. Obalisz wszystko, ale może, mam taką nadzieję, że coś jednak zapadnie Ci w pamięci i wreszcie się rozwinie. Takie choć małe ziarenko

Czego oczekujesz, że znajdę pracę (teraz fakt, pracuję tylko na umowę o dzieło)? Praca nie leży na ulicy. Na układanie kostki brukowej mnie nie przyjmą. Na pracę w oświacie będziecie narzekać, że za mało płacą. I znów będę słyszeć, żebym znalazła pracę. Miałam działalność, słyszałam to samo. Pracuję dzień i noc, czasem tylko noc, czasem tylko dzień. Nieważne, mam znaleźć pracę
Ojciec podnosi głos, ale uspokaja się patrząc na mnie. Jestem nadal spokojna i mówię: Weź przykład ze mnie i nie unoś się, będziesz lepiej się czuł.
O: masz znaleźć pracę. choćby spod ziemi
Pomyślałam o archiwum X, nie wiem właściwie dlaczego, mogłam pomyśleć o kopalni. Jednak świadczy to o tym, że nadal jestem spokojna. Zapytałam, czy pamiętasz, kiedy przyszłam do Ciebie po pieniądze? Na ciszę odpowiedziałam: no właśnie.
Nie dał za wygraną - powiedział, dałem Twojemu synowi ... zł. żeby miał.
J: dałeś bo chciałeś, miałeś taką potrzebę prawda? Czy dałeś bo musiałeś?
O: chciałem
J: to nie miej do mnie pretensji. Możesz jedynie podziękować Bogu, że masz jedynego wnuka, którego możesz porozpieszczać. Gdyby nie on, nie miałbyś tego przywileju.Mówiłeś o modelu rodziny, jaki chcesz mieć model rodziny.
O: Tak, chcę, żebyście ...
J: tak, wiem. Ale to jest Twój model rodziny. Nie mój. Ja mam swoją rodzinę - siebie i Kamila. Wy też nią jesteście, jednak ja wam nie mówię, co ja chcę, więc tym samym odbieram wam prawo nakazywania mi, jaka ja mam być.
O: to jaki jest Twój model rodziny?
J: taki jaki jest, to mam, za to jestem wdzięczna. Mówisz, że jak znajdziemy pracę, będziecie nam pomagać finansowo - dla mnie to nielogiczne. Pomijając fakt nielogiki, skoro teraz, gdy jest ciężko, nie biorę pieniędzy, czy przyjdę do was, kiedy będę je miała? Przeciwnie, kiedy będę miała, przyjdę, żeby wam dać
O: pieniądze to ważna rzecz, ubezpieczenie też, Ty nie zdajesz sobie sprawy
J: zdaję sobie tato, ale gadanie over and over o tym samym niczego nie przyspieszy. Przeciwnie, zahamuje, zrodzi strach i zwątpienie. Nie chcę działać na takich zasadach.
O: na wszystko masz odpowiedź
J: ale ta odpowiedź nie jest zła i przecząca Twoim słowom. Przyjdzie czas i będą pieniądze. Będzie ubezpieczenie, niczego nie przyspieszę, jestem tylko człowiekiem, ale wierzę i wiem, że będzie taki czas, że ja zarobię na rachunki, zabezpieczę Kamila i dam resztę tym, co tego potrzebują. Takie jest moje marzenie i cel.
O: nie mam argumentów, żeby z Tobą rozmawiać, Twoje podejście jest śmieszne
J: To śmiej się tato, śmiech dobrze działa na człowieka, tylko odejmij z niego ironię, gorzkość i złośliwość, wtedy smakuje lepiej.
O: Jeszcze Ty się starasz, jakoś zarabiasz, masz nowe pomysły, a Twoja siostra - paraliż totalny. Jak to jest?
J: bo ja wierzę tato, a moja wiara nie pozwala wam na podcięcie mi skrzydeł. Moja siostra jest bardziej podatna na wasze słowa.
O: ona wszystko dostaje za darmo od nas. Mieszka też w mieszkaniu, które kupiliśmy, ale nie dla niej. Zadzwonię do niej dzisiaj
J: nie używaj argumentu, że nie ma gdzie mieszkać. Moim azylem jest moje mieszkanie, tu biegnę, gdy chcę odpocząć, tu oddycham. Brak takiego miejsca mocno ogranicza człowieka.
O: ale przecież to prawda
J: prawda, którą wszyscy znają. Ona też. Przypominacie jej to na każdym kroku. Chcecie, żeby ruszyła do przodu? Jak? Jak uczynić krok do przodu, kiedy do każdej nogi uczepione są kule waszych pretensji i wypominań.
Ojciec wstał z fotela, powiedział: jadę obejrzeć mecz i tak się już spóźniłem
Pożegnał się i wyszedł
Popatrzyłam za nim i pomyślałam: Powinnam Ci to powiedzieć, ale i tak tego byś nie przyjął. Chciałam Cię uświadomić, że nawet najpiękniejsze anioły z podciętymi skrzydłami, nie mają siły ruszać do przodu, nie mówiąc o wznoszeniu się w powietrze.
Wsłuchałam się w siebie - nadal spokojna, ale czuję, że na dno mojego serca, wpadła kolejna kropla łzy. Dobrze chociaż, że już nie szloch, który rozrywa płuca. Dziękuję Ci Boże za ten spokój
Wieczorem telefon - dzwoni siostra. Po drżącym głosie poznałam, że była rozmowa. Wypomniał, że mieszkanie nie jej. Nie musiała mówić więcej. Zapytałam, czy stały scenariusz. Rozpłakała się. Powiedziałam: nie martw się malutka, zarobię tyle, żebyś i Ty miała. Kupimy Ci Twój dom, Twoje miejsce.
Odpowiedziała, wiem, że tak będzie.
Moja siostra - mój prywatny anioł, który stoi przy mnie jak jest źle. Który mówi, nie martw się, poradzimy sobie, damy radę, coś się wymyśli.
Mój anioł, któremu dziś znów podcięto skrzydła


Nie martw się siostrzyczko - damy radę, bo nie jesteśmy same. Trzeba tylko wierzyć, nie poddawać się smutkowi i strachowi, oddać się pewności. I wszystkim udowodnimy, że się da i nie będzie inaczej, tylko dobrze i lepiej.

środa, 13 listopada 2013

Wiara nie równa się religia


Od zawsze ludzie nie rozpoznają dwóch pojęć:
wiara i religia
dla nich to, to samo
Nieprawda
religia to sztuczny twór, koniunktura napędzająca pieniądze, fałsz, obłuda, sztuczność, pokazówka, która niewiele ma wspólnego z wiarą w Boga. 
Wiara, to wiara w Boga ŻYWEGO, Tego, który jest obok nas cały czas.
Który uczestniczy i chce uczestniczyć w każdej decyzji, w każdym momencie Twojego życia.
Niektórzy uważają, że wierzą w Boga, ale jednocześnie uznają mnie za dewotkę, bo nie wstydzę się mówić w Kogo i jak wierzę.



Na czym polega więc wasza wiara? Na religijności, bo pójdziecie na 45 minut do kościoła, ponudzicie się w trakcie kazania, spełnicie dobre uczynki, dacie na ofiarę - ręce otrzepane, obowiązek spełniony, można kogoś przeklnąć, uderzyć, obejrzeć film z mocnymi scenami. 
Ja nie tak wierzę. Jak niejednokrotnie podkreślałam, nie jestem święta. Mam swoje słabości, swoje pokusy którym czasem ulegam, a którym nie.
Zawsze za nie żałuję, zawsze mi głupio, że zawiodłam swojego Ojca.
A to mi pomaga się zmienić. Powiedzieć sobie NIE następnym razem.
 Nienawidzę religii
Mam wiarę

Proponuję posłuchać, może zrozumiecie o czym mówię, a może potwierdzicie ci, którzy wierzycie Bogu a nie religii





wtorek, 12 listopada 2013

Kto nie chce mieć nadziei niech nie czyta

Uwaga, żeby nie było wykrzywień i rozczarowania.  Kto nie chce mieć nadziei niech nie czyta. 
Wbrew nadziei żywcie nadzieję Rzym 4:18
Jak często mówimy: "Mam nadzieję, że ...". czasem "nadzieja matką głupich", albo "nadzieja umiera ostatnia". Ja opowiem o swojej nadziei, stabilnej i mocnej,.której nie złamie żaden wiatr. Choć czasem po ludzku się chwieje, to jednak obawy szybko odchodzą, zostaje pewność. Moja nadzieja jest w Bogu. Ludzka nadzieja jest osadzona na bardzo słabych fundamentach, dlatego najbardziej skłaniam się do przysłowia "nadzieja matką głupich", tak. Ludzka nadzieja oparta na wierze w przypadki, w ludzi, jest złudna i ulotna.
Jaka mocna jest nadzieja? Nadzieja w Bogu. Wbrew wątpliwościom, wbrew "chłopskiej logice", wbrew przekonaniu, że się nie da. Najsilniejsza  i niezłomna. Oparta na wierze. 
Ja taką nadzieję mam



Taka nadzieja, daje mi siłę na przetrwanie cięższych czasów. Mam przekonanie, że już wkrótce nie będę miała kłopotów finansowych. Nie wierzycie? Postanowiłam wycofać wniosek o alimenty. Nie chcę, aby wyrokiem sądu mój syn miał nakazaną miłość dziadków. Oni nie wiedzą co tracą. A tracą. Niezgodnie z moją wolą, ale własnym życzeniem. Oboje z synem mamy nadzieję, pewność w sercu, że już niedługo będziemy w stanie zaradzić problemom finansowym nie tylko swoim, ale i innych. Jestem o tym przekonana. 
Wiem, ci, którzy nie wierzą w Boga żywego, który stoi cały czas przy nas, popukają się w czoło. Niech się pukają jak lubią. Ja osobiście nie przepadam, ponieważ często boli mnie głowa i nie potrzebujemy, ani ona ani ja, dodatkowych atrakcji. Więc pukajcie, wzruszajcie ramionami, nazywajcie mnie jak sobie życzycie (zdaję sobie sprawę, że też niepochlebnie, bo przecież sądzicie, że o Bogu się nie mówi, a wszystko jest wyłącznie waszą zasługą - no chyba, że jest porażka, to owszem szybko sądzicie Kto winny). Zajmijcie się pukaniem, a ja dowiodę już niedługo, w którymś swoim wpisie na blogu, że nie potrzebuję wsparcia finansowego, ale chętnie takiego wsparcia udzielę. Macie taką nadzieję? Nie, powiecie, że to niemożliwe. Ale ja wiem, że w Bogu, nie ma rzeczy niemożliwych. 
Może niektórzy powiedzą, że modlą się do Boga w pewnych sprawach, że gadają o swoich bolączkach over and over i na darmo. Załamała się ich wiara, albo wcale jej nie było. Tak często mówi się wtedy "Boga nie ma", "Bóg nie wysłuchuje modlitw". A ja powiem wam: Stop! Dlaczego nie wysłuchał tych modlitw? A może to, o co Go proszono, nie było potrzebne (jak to? ktoś odpowie - ja się modlę o nowy samochód, bo stary się rozwalił - a może starym nie rozwinąłbyś takiej prędkości i nie zabiłbyś kogoś na przejściu - uważasz, że Bóg nie widzi Twojej przyszłości?). Może być tak, że prosząc o coś, krzywdzisz świadomie lub nieświadomie drugiego człowieka. Może być tak, że jeszcze nie czas, żebyś otrzymał to, o co prosisz. A może, że nie otrzymałeś tego, bo Bóg szykuje Ci coś lepszego. A może nie dostałeś tego, o co prosisz, bo jednocześnie z modlitwą płynie przekonanie, że się nie uda? Że to niemożliwe? A może .... 
Czy kiedykolwiek ktoś zastanowił się, dlaczego właśnie jego modlitwa nie została wysłuchana? Że jego nadzieja tak mocno się chwieje? Że nie ma wiary we własną modlitwę i w Tego, w kogo rzekomo wierzy? 
Zastanówcie się a ceną, którą za to poniesiecie będzie nadzieja w Bogu. Mocne, niezachwiane przekonanie, które może nazwiecie przeczuciem. 

Ja zaś udowodnię wam to, że 
wbrew nadziei żywię nadzieję


Powiecie, że to tylko słowa ...
Mam dowody... 
Całe mnóstwo
I będę to sukcesywnie wpisywać
Jeden z nich to fakt, że:
Miałam zadłużenie w spółdzielni mieszkaniowej na 10.000 zł. Nie miałam nawet części tej kwoty. Postanowiłam sprzedać mieszkanie i się wyprowadzić. Dług miałam oddać 14 grudnia 2011 r. Była końcówka listopada. Wystawiłam ofertę na sprzedaż. Kobieta od nieruchomości stwierdziła, że nie ma szans na sprzedanie mieszkania przed Bożym Narodzeniem. I na pewno nie sprzedam za kwotę, za którą wystawiam. Sprzedawałam za 230 tysięcy złotych. 17 grudnia miałam wyjechać do zboru w Pabianicach. Był początek grudnia, kiedy wszyscy mówili, żebym się zastanowiła, jak napisać pismo do spółdzielni, aby nie oddali mieszkania pod młotek. Mimo ciągłych namawiań nie zrobiłam nic. Powiedziałam tylko, że 17 grudnia będę jechała do Pabianic nie tylko z oddanym długiem, sprzedanym mieszkaniem, ale i z wpłaconą zaliczką za mieszkanie, które sobie wybiorę. Reakcję innych możecie sobie tylko wyobrazić. 13 grudnia, w przededniu zapłacenia długu, agentka przyprowadziła klientów, którzy zdecydowali się kupić mieszkanie za 205 tysięcy. Niby fajnie, niby ok, ale po wpłaceniu 10.000 do spółdzielni zostawało zaledwie 195.000 na kupienie mieszkania. W Białymstoku niewiele się zarabia, ale za to kupuje się tak, jakby zarabiało się miliony. Pomyślałam sobie, dobrze, Boże, skoro ci państwo mają kupić, to niech tak będzie. Ale nie byłam jednak spokojna. Coś nie grało. Włączyłam komputer i gg. Nagle pojawiła się wiadomość od nieznanego numeru. Ktoś napisał, że chce kupić moje mieszkanie, za nieco mniejszą cenę, ale czy odpowiada mi 225.000 zł? 20.000 więcej niż tamci państwo. Jeszcze tego wieczoru, a prawie w nocy bo była prawie 23.00 podpisałam umowę sprzedaży. A rano 14 grudnia na moim koncie pojawiło się 10.000 zł, które zaniosłam do spółdzielni i spłaciłam dług. Miałam jeszcze 3 dni na kupienie mieszkania. Usiadłam do komputera i na tablicy.pl pierwszy link, który otworzyłam przeniósł mnie do ogłoszenia, że ktoś sprzedaje mieszkanie w Wasilkowie, pod lasem za 195.000 zł. 15 grudnia pojechałam zobaczyć mieszkanie, które nie dość, że było pięknie umiejscowione, to jeszcze kolory były takie, o jakich zawsze marzyłam. Właściciel mieszkania miał umówionych jeszcze klientów. Zawołałam syna i powiedziałam do niego: do tej szafki wkładam grosz, zobaczysz, że do nas wróci jak się tu przeprowadzimy. Mama namawiała mnie, żebym wpłaciła zaliczkę. Powiedziałam: Nie trzeba, to mieszkanie jest już nasze. 
16 grudnia zadzwonił do mnie właściciel mieszkania mówiąc, że wycofał ofertę ze sprzedaży i zdecydował się, że sprzeda je mnie. Dopiero wtedy po umowie przedwstępnej wpłaciłam zaliczkę. 
17 grudnia do Pabianic jechałam ze spłaconym długiem, sprzedanym mieszkaniem i kupionym nowym, do którego wprowadziłam się w lutym, choć nowy właściciel płacił już czynsz - powiedział, żebym się nie spieszyła, on poczeka. A sprzedający opuścił mi jeszcze 3 tysiące z kwoty zaproponowanej. 
Do końca nie straciłam nadziei - przekonania. 
A to dopiero jeden z dowodów. Mam na to świadków.
Jeśli chcecie wiedzieć, jak mieć taką nadzieję, to recepta jest prosta. Bóg daje wam wolność wyboru, niczego nie nakazuje. Kocha bezwzględnie i chce waszej wiary. Widzi wasze serca. A wy - otwórzcie umysły. To wystarczy.
Amen.


niedziela, 10 listopada 2013

Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy

A może powinno być: jeszcze Polska nie zginęła, mimo tego, że żyjemy - czyli o polskim patriotyzmie i niepodległość bez przymrużania oka.
Przyjrzyjmy się znaczeniu słowa patriotyzm (łac. patria - ojczyzna) postawa charakteryzująca się poczuciem szacunku, umiłowania oraz oddaniem względem własnej ojczyzny i możliwością ponoszenia ofiar. Charakteryzuje się też przedkładaniem celów ważnych dla ojczyzny nad osobistymi, a w skrajnych wypadkach gotowością do poświęcenia własnego zdrowia lub życia.
Jeszcze z tym ostatnim mogłabym się zgodzić, wszakże wiadomo Polacy umieją bronić i bronią tego, co do nich należy. Nie patrzę na przestrzenie dziejów, patrzę na to, co dzisiaj.
Nasz kraj jest wolny, niezależny, niepodległy. Cieszę się, że mogę mówić po polsku i nikt mnie za to nie zamknie do więzienia. Cieszę się, że nie muszę zginać karku przed rządzącymi i spijać każde słowo z ich ust, udając, że słowa te właśnie mają trafiać do mnie i ja mam się im podporządkowywać.


Jestem dumna z tych, którzy walczyli o polskość i dziękuję im za to, ale jednocześnie przepraszam, bo jestem przekonana, że nie o taką Polskę walczyliście. Nie tak, wyobrażaliście swoje już starsze lata na łonie ojczyzny. Ci, którzy jeszcze żyją, są świadkami naszego patriotyzmu i współczuję im, że to widzą,
Tak, my Polacy, kochamy kraj w czasie uroczystości, w czasie, kiedy mamy kolejne rocznice, które upamiętniają naszą wolność. A kiedy jeszcze do tego mamy wolne od pracy i szkoły, to kochamy tym bardziej. Afiszujemy naszą miłość. Wystawiamy na pokaz. 
NIE MIAŁABYM NIC PRZECIWKO TEMU, gdyby nie to, że są to akcje jednorazowe. Od wielkiego dzwonu. Ktoś organizuje dzień przytulania na Rynku Kościuszki i wszyscy będą pokazywać jak się wzajemnie kochają. Nie przemawiają do mnie takie akcje. Wybaczcie, wybaczcie ci, którzy to organizują. Dla mnie to na pokaz, taka przykrywka tego, co się dzieje na co dzień, kiedy patrzymy na siebie wilkiem, kiedy w domu dzieją się rzeczy z piekła rodem, gdzie nie ma wiary i Boga na co dzień, gdzie nie ma współczującego człowieka i pomocnej dłoni. Nie na tym polega patriotyzm, nie na tym polega miłość braterska do współobywateli. Inaczej by było, gdyby zbierała się grupa ludzi, którym na co dzień, nikt nic nie ma do zarzucenia, a przeciwnie, u których widzi się niepokazowe dobro. Zwracam uwagę na to, że ludzi, KTÓRYM NIKT NIE MA NIC DO ZARZUCENIA, a nie, którzy nic nie mają sobie do zarzucenia, bo wtedy faktycznie, mogłoby się zebrać spory tłum. Wtedy można dać przykład, świadectwo, że są tacy, którzy zrobią to z okazji szczerze i z przekonaniem, a nie po to, żeby się pokazać, bo przecież akcję organizują media. 
Wywieszanie flag - szanuję flagę, to symbol mojego narodu, skoro jednak na klatce wisi, nie powieszę jej na balkon. Wiem, że jestem Polką i moja polskość nie polega na powieszeniu flagi. Jeśli ktoś czuje taką potrzebę, niech wiesza. Jednocześnie wieszając flagę, niech pomyśli, czy dziś nikt przez niego nie płakał, czy nie zadecydował o czyimś losie, np wydając niesprawiedliwy wyrok w sądzie, nie odebrał komuś pracy, czy nie ochrzanił kogoś, kto przejeżdżając ochlapał go błotem. Czy ktoś się w ogóle nad tym zastanawia? Czy myśli o tym, że sąsiedzi zobaczą flagę na balkonie i powiedzą + O tu mieszka patriota. Czy nie pomyśli, że skoro inni nie mają flag to nie wyda opinii - Ja to jestem patriota, a ci to już w ogóle beznadzieja. Dzieciaki chodzą brudne, głodne, ona kupuje w Biedronce, on bezrobotny, ale ja to cycuś glancuś.
Od święta jesteśmy dumni, że jesteśmy Polakami. Na co dzień - narzekamy. Na rząd, któremu można wiele zarzucić, na polityków, którzy nie ratują naszego kraju a skazują go na głupotę rządzących, coraz większe podatki, rozporządzenia - np o obniżeniu wieku klasyfikującego do rozpoczęcia nauki w szkole i podwyższeniu wieku emerytalnego, na prawo i ludzi prawa, którzy ochoczo broni przestępców a nie przeciętnego człowieka, któremu odmawia się prawa do egzekwowania zasądzonych alimentów, prawa do domu, który się należy, prawa do bycia obywatelem Polski mimo jego innej narodowości, prawa do przebywania na terenie Polski - ostatnie wybuchy nienawiści (każdy już słyszał o białostockim prokuratorze, który nie odróżnia swastyki od hinduskiego symbolu szczęścia). 
Niestety w naszym narodzie, ciągle są podziały. Na inne religie (nasza najlepsza, reszta to sekty), na zawód wykonywany (prezesi naj, sprzątaczki nie warte uwagi), na sytuację ekonomiczną (super auta, gadżety, urlopy za granicą - ja to gość i jazda MPK, ciuchy z lumpeksów i liczenie jak przeżyć do następnej wypłaty - czyli człowiek nie warty spojrzenia i uwagi) i różne poglądy (ten, co mówi jak większość - jest mądry i tolerancyjny, ten co mówi co widzi i czuje - lubi narzekać i wydawać opinie i nic z tym nie robić - ile razy już się spotkałam z taką opinią i spotkam po tym wpisie). 
To jest ta nasza polska narodowa tolerancja. Nasza miłość do Polski i drugiego Polaka. Nasz patriotyzm. 
Czego oczekuję, może zapytacie?
Szczerości, we wszystkim co robicie, szczerości. Nie działania na pokaz, nie przytulania się z okazji święta, tylko pomocy i życzliwości na co dzień. Tolerancji do innej wiary, poglądów. Ja wiem, że są tacy, wiem. I wierzę, że tacy są. 
Więc, Jeszcze Polska nie zginęła mimo, że żyjemy. I postarajmy się zmienić, żeby Polska była Polską.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Gdybym był(a) bogat(y)a


Nie obchodzę świąt listopadowych. Byłam gdzie indziej. Na cmentarzu moich wspomnień. Chociaż nie, choć wygląda to jak miejsce umarłe, to wspomnienia ciągle żyją. Słyszę śmiech mój, moich sióstr ciotecznych, widzę uśmiech mojej babci i życzliwe gderanie mojego dziadka. Także może dla innych to będzie miejsce umarłe, dla mnie to moja ojcowizna. 
Och, gdybym miała pieniądze. Gdybym miała możliwości, nie pozwoliłabym na ruinę. Na razie nie pozwalam tylko na sprzedaż. Czy wiecie, że to jedyne bezpieczne miejsce mojego dzieciństwa. Tylko tu czułam się ważna, kochana, niekrytykowana. 



Moi dziadkowie. Skromni, prości ludzie z sercem na ręku. Moja babcia - kochana kobieta dożyła do 81 roku życia. Zmarła w przeddzień moich egzaminów na studia w Warszawie. Przeżyła raka piersi i amputację, miała Alzheimera, potem okazało się, że miała raka żołądka, który ją pokonał. Nigdy się nie skarżyła, ani  na ból, ani na smutek. Zawsze się uśmiechała, nigdy nie krzyczała. Tyle złego w życiu przeżyła, a ja nigdy nie słyszałam od niej słowa skargi. 
Mój dziadek - mocny facet, patrząc na charakter mógłby być góralem. Uparty jak stary kozioł, choć i kozioł by szybciej odpuścił. A jednocześnie, chociaż gderał i narzekał, sama dobroć. Może i tam coś pokrzyczał, jak mu się nie podobało, ale nie aż tak, żeby pamiętać. Czasem mówił do nas po białorusku, babcia go upominała, mówiła piękną polszczyzną. Myślę, że jest w nas trochę krwi ze wschodu. Dziadek zmarł w 2007 roku w styczniu. Miał 90 lat. Od wielu lat żył w strasznych bólach. Kiedy byłam jeszcze w podstawówce spadł z drzewa, gdy zbierał śliwki, żeby babcia upiekła nam ciasto, gdy przyjedziemy. Do tej pory pamiętam, jak moi rodzice jechali w nocy za karetką pogotowia, bo przecież na wsi lekarza nie było. Nikt do końca nie wiedział, skąd ten straszny ból. Tyle lat cierpiał. gdy zmarł w 2007 roku, wtedy razem z nim zmarł ten ból.
Gdybym miała pieniądze, zrobiłabym coś z tym miejscem. Tu jest bardzo dobra ziemia, do dziś rodzi owoce, w ogródku rosną mocne i silne kwiaty, choć nikt ich nie pielęgnuje. W tamtym roku zebrałam 3 skrzynie przepysznych jabłek, w tym roku ktoś się wdarł na posesję i wszystko ukradł. Przecież tam, nikt nie pilnuje. 
Dom moich dziadków. Do dziś rodzice się śmieją, że ojciec z wujem załatwili go na zawsze. Wiele lat temu wkradł się tam grzyb. Posmarowali go super środkiem. Śmieją się, że zabili grzyby w domu i pobliskich lasach. Nie widzę tu powodu do śmiechu. Dom, w którym można by było mieszkać, stoi zamknięty na cztery spusty bo od lat po prostu śmierdzi tym środkiem. Oni nie zabili grzyba, oni zabili dom. To takie śmieszne? To okno, to okno kuchenne, z boku są dwa okna, którymi wykradałyśmy się na dyskoteki w Rafałówce. Znaczy pozwolenie miałyśmy, ale wracałyśmy później, niż było pozwolenie, więc musiałyśmy jakoś wejść, a drzwi skrzypiały.

Moje ulubione miejsce, ziemianka - inaczej mówiąc piwniczka, w której zawsze kryły się skarby. Była maleńka, chodziło się tam prawie zgiętym w pół. Głównie ja, bo byłam najwyższa. Ale opłacało się, bo tam babcia przechowywała przetwory


Przetwory były dla wszystkich, ale dla mnie była większość, bo byłam amatorką jej ogórków kiszonych i gruszek w occie. Zawsze, gdy ktoś szedł do piwniczki po zapasy, mówiła do nich "tylko zostawcie więcej dla Justysi". To była jedyna osoba, która robiła coś dla mnie, specjalnie dla mnie. 
Kolejne miejsce - letnia kuchnia, dziś, jakby ktoś porządnie stuknął pięścią rozsypałaby się. 
Dziś dla innych wygląda na pewno strasznie. 

Dla mnie to nadal miejsce, gdzie babcia smażyła latem placki ziemniaczane. Chrupiące i złociste. Nigdy nie przyjmowała pomocy, mówiła, że powinna dawać  jakieś pieniążki swoim wnusiom, ale nie ma, to zrobi nam placki, za którymi przepadałyśmy. To było droższe od każdych pieniędzy. Placki zrobione z miłości. Potem zajadałyśmy się nimi sypiąc na nie cukier i pijąc mleko od krowy Żuczki. Ja oczywiście schłodzone, bo inaczej stawało mi w gardle. 
Lubiłam gospodarować na wsi. Może nie lubiłam zbierać porzeczek, ale moim ulubionym zajęciem były wykopki. Nieważne, że bolały plecy, kolana, krzyż, ręce, że były odciski na dłoniach. Pole było za małe, by przejechała po nim maszyna. A może tylko tak się mówiło, dziadkowie nie mieli na to pieniędzy. Więc zwoływało się dwie rodziny: moją - ja, moja siostra, która wytrzymywała na polu 2 godziny, bo była za słaba fizycznie, moi rodzice. Rodzina wuja - on, ciotka, dwie moje siostry, które z kolei nie czuły do tego mięty i starały się jak najszybciej się zmyć. Z motykami, często z workami pod kolanami, bo ziemia była rozmokła i lodowata, wykopywaliśmy piękne bulwy pachnące gruntem. To było tam, za płotem. Wcześniej był sad, w którym pyszniły się kosztele, malinówki, papierówki. Teraz tych drzew nie ma. Mówią, że umarły. Szkoda. 

Tam często siadałam z książką i odpoczywałam od złych myśli, wydarzeń, osób. Czas się zatrzymywał, bąki bzyczały wśród kwiatów, na kolana wskakiwały koniki polne, grały świerszcze, śpiewały ptaki. Tam jest cudowne powietrze, kojące i usypiające. Wiecie, co lubię w swoim Wasilkowie? Tu jest podobny zapach powietrza, a troszkę za lasem jest łąka, na której też są rozmowy owadów. Czuję się wtedy jak tam, na moim miejscu i czuję, że to miejsce, też należy do mnie. 
I jeszcze to, kiedyś głośne miejsce. Najgłośniejsze. Tam zachodziło się po świeżo zniesione jajka, tam karmiło się świnie i wyprowadzało się krowę na pastwisko rano i wprowadzało się wieczorem, tam też biegło się po drzewo, żeby podłożyć do pieca


Pod tym daszkiem było ułożone drzewo do suszenia. Potem przenosiło się je do komórki. Kiedy jeszcze wcześniej mieliśmy większe hektary ziemi, jeździło się furmanką na sianokosy. Pakowało się stogi i wieziono do stodoły. Zapach był obłędny, ale jak się pojawiała mysz, to mnie już nie było, no ok, ok. Wiem, ja niby taka wsiowo - gospodarna myszy się boję. No może nie boję, brzydzę się ich ogonów brr. Łatwo się domyślić, szczury są dla mnie także nie do przyjęcia.


I moje specjalne zadanie. Jeśli nie było bliżej ojca i wuja, obowiązek przechodził na mnie. Przynoszenie wody ze studni. 


Dziś to kolejna ruinka, ale woda zawsze była tu obłędnie dobra. Można było bez obaw pić ją prosto z wiadra. 
Dziś wydaje się, że to miejsce jest obumarłe. Byłam tam i aż mi szloch uwiązł w gardle. Tyle przygód, wspomnień,śmiechu. Wiezione do domu zapasy: pomidory, ogórki z folii, jabłka, gruszki, marchwie, buraki, pietruszki, ziemniaki. Do tego zawsze babcia  szła do ogrodu, żeby uciąć nam kwiaty do pokoju: tulipany, narcyzy, bzy, piwonie - zależy od pory roku.
Potem stawała w oknie i machała nam na pożegnanie. Tak przez lata. Nawet gdy ja byłam już mamą, odjeżdżając patrzyłam w okno. A ona tam stała i machała do mnie z uśmiechem.
 W Rafałówce przeżyłam dwa straszne momenty. Pierwszy to taki, że po jej śmierci  (w domu został dziadek) wyjeżdżając spojrzałam w okno. I nie doczekałam się widoku mojej uśmiechniętej babci machającej do mnie z okna. Chociaż wiecie co? Do dziś w nie patrzę. To chyba już odruch.
Drugi, już po śmierci dziadka. Przyjechaliśmy tam poodpoczywać i powdychać świeże, wiejskie powietrze. Kiedy odjeżdżaliśmy, kazali mi zamknąć okna i drzwi w domu. Gdy to robiłam, nagle uderzyła mnie myśl, tak mocno, że aż zabolało. Po raz pierwszy w życiu, zamykałam ten dom. Po raz pierwszy pusty, po raz pierwszy, nikt w nim nie zostawał. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że ich już nie ma. Jednak odjeżdżając znów spojrzałam w okno. Ale tam już nikt na mnie nie czeka, niecierpliwiąc się, kiedy przejadę te 16 km od Białegostoku i kiedy będę mogła zobaczyć uśmiech babci i gderanie dziadka.
Wyjeżdżając w sobotę z Rafałówki, wydawało mi się, że tu już nic nie ma. Nagle znalazłam to


Małą zieloniuśką żabkę, która na przekór wszystkiemu siedziała i cierpliwie znosiła moje robienie zdjęć. Zobaczyłam życie. I teraz wiem, że to wszystko żyje, ale jest  ukryte przed ciekawskim okiem ludzkim, pod osłoną ruiny.
I że to miejsce należy do mnie.
Kiedyś je odbuduję.