środa, 20 listopada 2013

Z rodziną najlepiej na zdjęciach?

Może, może. Zwłaszcza u mnie.
Różnie się układało, raz lepiej, raz gorzej.
Kto mnie czyta, zna tę gorszą stronę, ale przychodzi mi na myśl kolejne powiedzenie Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło
Mówią o mnie, że jestem dobrym człowiekiem. Nie wiem, może. Jedno jest pewne - jestem wrażliwa, a wręcz nadwrażliwa.
Może dlatego szybko ujmują mnie krzywdy ludzkie i psie (nie tylko psie), niesprawiedliwość i fałsz.
Ale nie o sobie miałam tu pisać, a o dobrych ostojach, których obecność na zawsze utkwiła w mojej pamięci i sercu.
O swoich dziadkach od strony ojca już pisałam ( z racji wpisu o ojcowiźnie)
Teraz przyszła kolej na mojego dziadka od strony mamy (o babci ... trochę wspomnę, bo się wiąże). Drugim moim prywatnym aniołem, była kuzynka mojej mamy, ciocia Stasia - osłoda moich dziecięcych i młodzieżowych problemów.
Gdybym zagrała w grę pierwsze skojarzenie - dziadek - bajki, ciocia - łakocie
żadne inne nie przychodzi mi do głowy.
Gdybym miała rozwinąć - ciepłe poczucie bezpieczeństwa i niesamowita miłość, która obalała mury, jakimi chciałam się otaczać w obecności pozostałych członków rodziny.
Nie wiem, czy to oni sprawili, że jestem taka, jaka jestem (z tej lepszej strony)
Na pewno zaś sprawili to, że pomoc i walka o kogoś nie jest dla mnie problemem i temu się oddaję całym sercem.
Moja ciocia ..
Ciocia była lekiem na całe zło, jak śpiewała Krystyna Prońko. Sama miała ciężkie życie. Wcześnie straciła matkę, pracowała na wsi, potem jak wyrobnica u jakiegoś księdza, który ... nieważne właściwie, nie będę tracić miejsca na tego tam... A potem jeszcze ciężej u mojej babci (nie nazywałam jej babcią, mówiłam bezosobowo, a będąc starszą po imieniu). Jej też nie poświęcę miejsca, przynajmniej nie w tym wpisie. Jedno tylko powiem, to jest właśnie ta osoba, która sprawiła, że poświęciłam 6 lat na to, aby nauczyć się wybaczania.


Z moją ciocią kojarzy mi się ta piosenka. Jej dłoń - stały ląd. 



Kiedy życie dopiekało, np. w szkole, biegłyśmy z siostrą do domu, bo była tam ciocia, która przychodziła robić nam obiady. Pamiętam racuchy i łazanki. Łazanki były specjalnie dla mnie. Uwielbiałam je. Kiedy wracałyśmy rozczarowane dniem, wchodziłyśmy do ciasnej kuchni, siadałyśmy na taboretach i doładowywałyśmy akumulatory z obecności cioci, która mówiła "Życie dopiekło moim dziewczynkom? Tak czułam, to zobaczcie co dla was mam" i wyciągała pyszności. A my regenerowałyśmy się przed kolejnym oburzonym kazaniem rodziców i kolejną karą.
Moja ciocia nie miała szans na kształcenie się. Jak tylko mogła pracować, od razu poszła do pracy, żeby pomóc swojej rodzinie. Nie umiała czytać i pisać. To nie było ważne. Ważne, że czytała co na sercu leży. I jeszcze tak miło oburzała się, kiedy widziała, jak wkuwałyśmy po nocach a rano byłyśmy niewyspane. Głaskała nas po głowach i mówiła "jak to tak dzieci męczyć".
Oj jak było dobrze.
Moja ciocia zmarła na serce, kiedy byłam w maturalnej klasie.
Mój dziadek, także ciężko pracował. Był budowniczym. W Białymstoku jest niejeden most, który budował., może nie wielkie to mosty, bo i rzek u nas dużych nie ma, ale ta praca zemściła się na jego zdrowiu. Długo chorował przed śmiercią, nie był w stanie chodzić, tylko leżał, ale zawsze z dobrym słowem i ciepłą ręką na mojej ręce. Powiedział, że nie umrze, dopóki nie urodzę. Zmarł, kiedy mój synek miał miesiąc. Powiedział, że ustąpił mu miejsca na ziemi.
Jakie było dzieciństwo z dziadkiem?
Bajkowe i to dosłownie.
Mój dziadek wymyślał nam bajki o Wojtusiu, bardzo żałuję, że nie przyszło mi do głowy, żeby je zapisać. Wydałabym z nich książkę. Kiedy przychodziłyśmy do niego, szłyśmy do kuchni, gdzie spał i jadł (babcia mieszkała na salonach, jadała na lnianych obrusach z piękną zastawą, jemu stawiała blaszane miski na gazecie, którą zasłaniała lichy stół) i prosiłyśmy, żeby opowiedział bajkę. Zawsze się przekomarzał, że wszystkie już znamy, że jemu będziemy teraz opowiadać.

Stałyśmy przy piecu i robiliśmy razem kaszę mannę. Pierwsza zawsze dostawała moja siostra, bo lubiła tę rzadszą. Jak tylko dziadek jej odlewał, to dosypywaliśmy kilka czubatych łyżek kaszy. Była taka, że można było ją kroić. Do tego warstwa cukru i zajadaliśmy aż uszy się trzęsły. To był taki zakazany owoc. Kasza manna z warstwą cukru w blaszanej misce i do tego stojąca na gazecie. Jeszcze siostra czasem się poddawała woli babci i szła  na salony jeść w porcelanie. Ja nigdy, skoro dziadek nie mógł, bo pobrudzi obrus, to ja też.
Złościło mnie to, jak ona się odnosi do niego. On? Nigdy się nie gniewał i tylko mnie uspokajał, zabierał do siebie i opowiadał i opowiadał.
Potem przychodziła ciocia po swojej pracy u księdza i obsługiwała żonę mojego dziadka, a potem siadała z nami i słuchała bajek.
A babcia?
Łagodnie mówiąc narzekała pod drzwiami, że jest sama i wszyscy ją mają w poważaniu
Nie wychodziłam do niej
Dla mnie ta mała, brudnawa kuchnia, ze stołem nakrytym gazetą, wtedy jeszcze Trybuną Ludu, była moim prywatnym rajem.
Z moimi prywatnymi aniołami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz